Featured

sobota, 6 września 2025

Ogień na wodzie – Jone Dover

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie



Fantasy ma to do siebie, że nigdy się nie starzeje. Możesz przeczytać setki książek, obejrzeć dziesiątki seriali i zagrać w niezliczone gry, a i tak gdzieś w głowie zostaje ten znajomy dreszcz – miecze, magia, mroczne krainy i bohater, który stoi samotnie przeciwko całemu złu świata. To trochę jak powrót do ulubionego smaku dzieciństwa: niby znasz go na pamięć, a i tak cieszy jak za pierwszym razem. „Ogień na wodzie” daje dokładnie to uczucie – to fantastyka, do której chce się wracać.


„Ogień na wodzie” to druga część serii Lone Wolf autorstwa Joe Devera – klasyka interaktywnej literatury fantasy, w której to czytelnik decyduje o krokach głównego bohatera. Wilk wyrusza, by zdobyć legendarny Sommerswerd – Słoneczny Miecz, który może ocalić Sommerlund przed mroczną inwazją. Na morzu czają się zdradzieckie fale, a na pokładzie – zdrajca. Czy podołasz wyzwaniu?

Seria Lone Wolf to kwintesencja gatunku: fantasy napędzane Twoimi decyzjami, a także rosnącym zestawem zdolności. Autor pozwala Ci wybrać Dyscypliny Kai, które determinują Twój styl gry – i to właśnie sprawia, że każdy czytelnik przeżywa tę historię nieco inaczej. Choć fabuła ma określony kierunek, to droga, którą docierasz do celu, bywa zaskakująco różnorodna.

Mechanika tej serii jest prosta, a jednocześnie bardzo satysfakcjonująca. W pierwszym tomie wybraliśmy kilka zdolności zwanych Dyscyplinami Kai – mogą to być np. Szósty Zmysł, Leczenie czy Śledzenie. Każda z nich wpływa na to, jak bohater poradzi sobie w danej sytuacji, a więc wybór naprawdę ma znaczenie. Do tego dochodzą dwa podstawowe współczynniki: Umiejętność Bojowa oraz Wytrzymałość, które określają nasze szanse w walce i odporność na obrażenia. Gdy spotkamy przeciwnika, korzystamy z tabeli walki – sumujemy swoją Umiejętność z losowo wylosowaną cyfrą (od 0 do 9), porównujemy z wynikiem przeciwnika i sprawdzamy efekt w tabeli. Dzięki temu każda potyczka jest dynamiczna, a losowość dodaje nutę nieprzewidywalności. W „Ogniu na wodzie” dochodzi jeszcze element kontynuacji – jeśli ukończyło się pierwszy tom, zaczynamy grę bogatsi o jedną nową Dyscyplinę i z lepszym ekwipunkiem, co sprawia, że naprawdę czuć rozwój postaci.

I właśnie – tym razem przygoda jest jeszcze bardziej dynamiczna. Przemierzasz nie tylko zdradliwe szlaki, ale także walczysz o przetrwanie na morzu. Tajemniczy wróg dybie na Twoje życie – a od Ciebie zależy, czy zdołasz ustalić, kto nim jest i powstrzymać go w porę.

Klimat? Klasyczne fantasy pełną gębą, dalej krwiste, mroczne i epickie – dokładnie jak w poprzednim tomie, tylko odrobinę bardziej podkręcone. Gdyby magia miała zapach, ściany tej opowieści pachniałyby stęchłym pergaminem, staliźnę ciemności i odrobiną soli morskiej.

Jedyne, co mnie nieco uwiera – to nadmiar losowości. Wiele wydarzeń zależy od wyniku rzutu kością, niezależnego od naszych umiejętności, czy decyzji. Śledzenie alternatywnych ścieżek fabularnych staje się trudniejsze, bo muszę pamiętać nie tyle, co postanowiłam, ile co wyrzuciłam na kostce.

Za to plusem jest rozwój postaci – od poprzedniej części nasz bohater nauczył się nowej zdolności (którą to my sami wybieramy!). Czuć progres, czuć, że Wilk dojrzewa – a to wciąga jeszcze bardziej, bo nie grasz tą samą postacią, lecz kimś, kto się zmienia.

Wydanie prezentuje się zachwycająco. Cudowna okładka, która podkreśla klimat rozgrywki. Ilustracje w treści stylowe i pasują do opowieści. Z kolei mapka ukryta za obwolutą pomaga zorientować się w trasie naszej przygody.

Podsumowując: „Ogień na wodzie” to klasyczne fantasy w interaktywnej formie, które z każdą decyzją i kolejnym paragrafem rozbudza adrenalinę. Jest dynamiczne, pełne nieoczekiwanych zwrotów, morskiego wiatru i zdradliwych fal. I do samego końca nie możesz być pewien... czy podołasz.

Dominika Róg-Górecka

wtorek, 2 września 2025

Kobieta, która oszukała świat – Nick Toscano, Beau Donelly

#WspółpracaRecenzencka #Filia 


Coraz częściej zamiast lekarza szukamy odpowiedzi w internecie – blogi, social media, wellness-guru wszelakiej maści. To kuszące: szybka porcja motywacji, przepis na życie… i nagle dieta ajurwedyjska ma leczyć raka lepiej niż onkolog. Brzmi groźnie? No właśnie – zagrożenie jest realne: pseudonauka może zrobić więcej szkody niż pożytku.


Autorzy – Nick Toscano i Beau Donelly – krok po kroku demontują mit Belle Gibson, która twierdziła, że pokonała raka różnymi dietami i terapiami alternatywnymi, promując aplikację i książkę kulinarną The Whole Pantry, część dochodów obiecując przekazać na cele charytatywne. Kłamstwa wyszły na jaw dzięki śledztwu dziennikarskiemu w 2015 roku. Sąd dwa lata później ukarał ją grzywną, której do dziś nie zapłaciła. To jedna z największych afer wellnessu, która pokazała, jak łatwo zmanipulować odbiorców w czasach social mediów.

Do tej pory nie słyszałam o Belle Gibson, dlatego ten tytuł wydał mi się niesamowicie ciekawy – ot, świat wellnessu w pigułce. Z książki dowiedziałam się też o mechanizmach manipulacji, wpływie mediów i sile autorytetu.


Autorzy nie ograniczają się do samego oszustwa — rozciągają temat na cały przemysł wellness, fake newsy, grę emocjami chorych, rolę tech-firm, brak weryfikacji i pokusy szybkiego zarobku. Trochę przez to wątek Belle został poszatkowany – momentami gubiłam tempo narracji. Ale z drugiej strony – dzięki temu poznałam historię wellnessu, jako fenomenu kulturowego i biznesowego. Dla mnie to przede wszystkim plus – bo o ile sama Belle mnie wciągnęła, to szerokie ujęcie tematu pozwoliło zrozumieć spojrzeć na zagadnienie z dystansu.

Narracja? Rewelacyjna. Książkę czytałam z większym napięciem niż niejeden kryminał – serio, nie mogłam się oderwać. Styl jest lekki, obrazowy, a autorzy potrafią wciągnąć w dramat i groteskę tej historii jednym zdaniem. Dociekliwi, ale z dystansem i takim lekko ironicznym tonem – idealnie to pasuje do tematu.

W książce znajdziemy mnóstwo wywiadów – zarówno osób oszukanych, dziennikarzy, ekspertów, jak i wpisów z mediów społecznościowych. Czasem miałam jednak poczucie „nadmiaru emocji”: relacje osób chorych, które uwierzyły, były mocne i potrzebne – pokazują jak naprawdę wygląda dramat – ale momentami przytłaczało mnie powtarzanie tej samej, okropnej prawdy: o cierpieniu, nadziei i oszustwie.

Podczas lektury łapałam się też na tym, że traktuję tę historię jako coś więcej niż opowieść o jednym spektakularnym kłamstwie. To obraz całej ery wellnessu – epoki, w której sprzedaje się nie tylko produkty, ale i iluzje. Autorzy świetnie pokazują, że winna nie jest tylko Belle – ale także ci, którzy bezrefleksyjnie ją wspierali.

Jest tu też ważny wątek odpowiedzialności mediów, wydawców czy nawet Apple’a, którzy bez weryfikacji promowali projekt Belle. To otwiera oczy na mechanizmy promocji i pozwala z dystansem spojrzeć na to, jak powstają współczesne autorytety. I w zakresie tych wątków czułam pewien niedosyt. Miałam wrażenie, że sam proces sądowy został omówiony zbyt emocjonalnie, przez co ciężko było mi skupić się na wyroku wobec wszystkich zaangażowanych podmiotów.

Podsumowując: plusy to wciągająca narracja, szeroki kontekst kulturowo-społeczny, bogactwo materiałów źródłowych i niebanalne spojrzenie na fenomen wellness. Zdecydowanie warto sięgnąć po ten tytuł!

Jeśli chcesz zrozumieć, jak łatwo można zostać zmanipulowanym przez atrakcyjną historię wellnessu – sięgnij po tę książkę. Świetnie napisana, wciągająca, ale też potrzebna – jak kawa bez cukru: mocna, ostra i – miejmy nadzieję – oczyszczająca. Ciekawa? To łap egzemplarz i daj znać, co myślisz!

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 24 sierpnia 2025

OOBE. Życie realnym mitem – Robert Noble

 #Reklama




OOBE, czyli doświadczenie wyjścia poza ciało, od zawsze brzmiało dla mnie jak coś z pogranicza science fiction i mistycznych opowieści. Kojarzyło mi się z medytacją, snem świadomym, może nawet trochę z magią. Dlatego kiedy sięgnęłam po książkę Roberta Nobla, spodziewałam się poradnika – takiego przewodnika krok po kroku, który powie mi, jak wejść w ten stan, co zrobić, by spróbować go na własnej skórze. Tymczasem już po kilku stronach zdałam sobie sprawę, że to nie jest ten rodzaj lektury.


Moim oczom ukazały się dialogi, luźne rozmowy, fragmenty wspomnień. Najpierw pomyślałam: „aha, czyli powieść”. Ale szybko wyszło na jaw, że prawda leży gdzieś pośrodku. To relacja z drogi autora – kawałek jego świata, zaproszenie do krainy Czarowników, którzy pojawiają się i znikają, jakby funkcjonowali na granicy jawy i snu. I nie jest to ani początek, ani koniec – raczej środek podróży. Tylko że ja, jako czytelniczka, zostałam wciągnięta w ten nurt bez mapy i trochę brakowało mi tego pierwszego kroku, prostego wytłumaczenia „od czego to się zaczęło”.

Same opowieści są tak nieprawdopodobne, że często musiałam przerywać i zadawać sobie pytanie: „czy to się mogło wydarzyć naprawdę?”. Czułam jednocześnie fascynację i sceptycyzm. Z jednej strony coś w środku mówiło mi: „daj się ponieść, potraktuj to jako opowieść, a nie dokument”, a z drugiej – trudno było mi powstrzymać zdroworozsądkowe pytania. I właśnie to balansowanie między niedowierzaniem a zaciekawieniem sprawiło, że książka działała na mnie jak magnes. Choć nie jestem pewna, czy wierzę w te wszystkie doświadczenia, poczułam, że temat zasiał we mnie ziarnko – i chętnie sięgnę po kolejne książki Nobla, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi ta droga.


"Nie dostrzegał, że samo pragnienie nie wystarczy. Że nie wystarczy ruszyć w świat na ślepo, bez planu, bez przygotowania, bez świadomości konsekwencji. Dostał od Ducha dar. Dwoje Czarowników poprowadziło go przez tę podróż, otoczyło ochroną, pokazało rzeczy, które mogłyby na zawsze zmienić jego postrzeganie rzeczywistości".

Najbardziej poruszył mnie fragment napisany przez Cris. Jej głos był inny – bardziej konkretny, bardziej namacalny. Miałam wrażenie, że z jej relacji biła autentyczność, której momentami brakowało w opowieściach autora. Było w tym coś czystego, intensywnego, niemal elektrycznego. Czytałam i miałam gęsią skórkę, a jednocześnie ciągle czułam niedosyt – zwłaszcza, że ich relacja w książce jest tylko zaznaczona, jakby między wierszami. Wiemy, że są razem, ale prawie nic poza tym. Brakowało mi tego osobistego wymiaru, szczegółów, które mogłyby nadać całości jeszcze większej głębi.

Sama narracja ma w sobie coś hipnotycznego. Raz po raz pojawiają się sceny, które wciągają i zaskakują, czasem wręcz odcinają się nagle, jakby ktoś urwał opowieść w połowie zdania. Było to momentami frustrujące – chciałam wiedzieć, co dalej, szczególnie podczas spotkania z Celestyną, które kończy się bez puenty. Ale mimo tego, książkę czyta się lekko i szybko, a klimat wciąga od pierwszej do ostatniej strony.


Moje odczucie po lekturze jest takie, że to nie jest książka, którą można jednoznacznie zaklasyfikować. Nie traktuję jej jak poradnika ani jak powieści. To raczej zapis drogi, notatki z podróży po innej rzeczywistości. Z jednej strony – fascynujące, z drugiej – czasem nużące swoją fragmentarycznością. Ale jako całość? Zostaje w głowie. Nawet teraz, kilka dni po lekturze, przyłapuję się na tym, że wracam myślami do niektórych opisów i zastanawiam się: „a co jeśli to wszystko jest możliwe?”.

"To, co zaczyna się jako poszukiwanie, staje się odkrywaniem samego siebie i głębokiej prawdy o istnieniu. Życie jest największym z mitów, a my jesteśmy jego twórcami".

Podoba mi się, że książka zostawia przestrzeń na własne interpretacje. Nie podaje gotowych odpowiedzi, nie stara się nikogo przekonać. Raczej otwiera drzwi i mówi: „chcesz, to zajrzyj, ale decyzja należy do ciebie”. I chyba właśnie to w niej cenię najbardziej.

Dla mnie „OOBE. Życie realnym mitem” to lektura, którą czyta się na granicy dwóch światów – tego codziennego i tego, który istnieje gdzieś obok. Nie wiem, na ile wierzę w tę drugą stronę, ale wiem, że książka skutecznie obudziła moją ciekawość. I choć miała swoje braki, to ostatecznie dała mi coś więcej – poczucie, że rzeczywistość może być dużo szersza, niż zwykle ją widzimy.

Czy mam ochotę na więcej? Tak. Czy uwierzyłam we wszystko? Nie. Ale czy było warto? Zdecydowanie tak.

Recenzja w ramach współpracy z portalem nakanapie.pl.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 21 sierpnia 2025

Ucieczka przed mrokiem – Joe Dever

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie


Gry paragrafowe to prawdziwa magia – coś pomiędzy klasyczną powieścią a sesją RPG. Czytasz, podejmujesz decyzje i od razu czujesz ich konsekwencje. To taki literacki eksperyment, który sprawia, że czytelnik staje się jednocześnie graczem. „Ucieczka z mroku” doskonale pokazuje, jak duży potencjał ma ta forma i że wciąż potrafi wciągnąć równie mocno, co tradycyjna książka.


Fabuła jest prosta, ale angażująca. Jako ostatni ocalały z klasztoru Zakonu Kai musimy dotrzeć do stolicy Sommerlundu i ostrzec króla przed napaścią Mrocznych Władców. Brzmi jak misja samobójcza? Trochę tak, bo po drodze czają się pułapki, zdrady i stwory wyciągnięte prosto z mrocznych bestiariuszy. Każda decyzja może nas kosztować życie, a droga do Holmgardu nie należy do najłatwiejszych.

Mechanika gry jest czymś pomiędzy prostymi paragrafówkami w stylu „Zewu Cthulhu”, gdzie tylko wybierało się dalszą ścieżkę, a mocno skomplikowanymi systemami znanymi z cyklu „Samotnie…”. Tutaj zasady są przystępne, ale mają swoje haczyki. Trzeba pilnować, by nie nosić za dużo przedmiotów, rozstrzygać walki przy pomocy kości k10 albo generatora liczb i uważać na spadek punktów wytrzymałości. Bardzo ciekawą zasadą jest wybór Dyscyplin Kai, czyli specjalnych zdolności bohatera. To właśnie one decydują o tym, czy dany test będzie bułką z masłem, czy skończy się dramatem. Co zabawne – nie wszystkie umiejętności są równie przydatne. Podczas gdy z dwóch korzystałam bez przerwy, jednej nie użyłam ani razu. To uświadamia, że decyzje przy kreacji postaci naprawdę mają znaczenie. Do tego dochodzi jeszcze długość paragrafów – są rozbudowane, więc można się wczuć w klimat, zamiast przeskakiwać po krótkich linijkach tekstu.


Klimat „Ucieczki z mroku” to klasyczna przygoda fantasy – nieprzekombinowana, a jednocześnie bardzo wciągająca. Już od początku czuć, że to dopiero rozdział większej opowieści, w której nasz bohater zostanie wrzucony w sam środek wielkiej polityki. Świat jest przemyślany i spójny, pełen drobnych smaczków. I tylko drobiazg – jedna z nazw przeciwników tak mnie bawiła, że nie dałam rady traktować jej poważnie, więc… nadałam mu w głowie własne imię, żeby nie wytrącać się z klimatu.

Podobało mi się, że rozgałęzień fabularnych jest sporo. Jasne, często prowadzą w to samo miejsce, ale drogą, która wygląda zupełnie inaczej. To daje wrażenie swobody i zachęca do ponownego sięgania po książkę. Minusem – jeśli już się czepiać – są wybory na ślepo. Czasami trzeba było zdecydować: „idź w lewo” albo „idź w prawo”, bez jakiejkolwiek wskazówki. Lubię, gdy choć odrobina logiki kryje się w decyzjach. No i muszę przyznać, że opowieść skończyła się szybciej, niż się spodziewałam.

Ogromnym atutem wydania jest samo opracowanie książki. Twarda oprawa, mapa na obwolucie, świetne ilustracje w środku i praktyczna zakładka, bez której granie byłoby katorgą. To wszystko sprawia, że zabawa staje się czystą przyjemnością, nawet jeśli mechanika chwilami potrafi zirytować.

„Ucieczka z mroku” to klasyczna, lekka, ale bardzo wciągająca przygoda fantasy. Nie ma tu udziwnień czy kombinowania na siłę – to po prostu świetny początek epickiej sagi. Myślę, że szczególnie przypadnie do gustu fanom gatunku, którzy lubią, gdy świat jest spójny, a bohater musi walczyć o każdy krok swojego przetrwania.

Podsumowując: świetnie napisana, angażująca paragrafówka z prostą, ale satysfakcjonującą mechaniką i klimatem, w którym można się zatracić. Dla mnie była to frajda i już wiem, że sięgnę po kolejne tomy.


A jeśli macie ochotę na klasyczną fantasy w interaktywnej formie, w dodatku pięknie wydaną – „Ucieczka z mroku” będzie dla Was strzałem w dziesiątkę.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 15 sierpnia 2025

Wyspa Kawanah – Joanna Biber

#WspółpracaRecenzencka #nakanapie #JoannaBober


Każdy z nas szuka swojej osobistej wyspy – miejsca, gdzie można zatrzymać się, odetchnąć i być w pełni sobą, z dala od gonitwy codzienności i zmartwień. „Wyspa Kawanah” obiecuje być właśnie taką przystanią, choć w gruncie rzeczy okazuje się czymś znacznie bardziej złożonym – i o wiele bardziej wciągającym.

Ta książka jest jak huragan, który usuwa wewnętrzne bariery, by ukazać smutki i cierpienia, które chodzą tuż obok, wśród znanych nam twarzy – w wujku Elwina, w każdej gwałtownej emocji i w każdej sekundy złamanym nadziei. Elwin – młody chłopak porzucony przez rodziców i pozostawiony w opiece wujka alkoholika – zaczyna jako postać ledwo trzymająca się na powierzchni. Wypadkę, traumę i wewnętrzną pustkę, którą dźwiga, eskaluje decyzja o ucieczce na tytułową wyspę, gdzie jawi się świat, w którym magia i symbolika mieszają się z realnością na szczególnie intensywnych płaszczyznach.

To zdecydowanie powieść, której nie da się czytać „na jednym wydechu”. To lektura wymagająca – odrywasz się, wracasz do fragmentów, pozwalasz historii zacząć do Ciebie mówić, zamiast po prostu połykać narrację . Granica między jawą a snem jest tu zamazana, a symbolika przenika fabułę tak głęboko, że aż trudno ją nazwać jednoznacznie fantasy czy realizmem magicznym – to opowieść niemal duchowa, psychologiczna, przesycona metaforami.



Mimo że ton tej opowieści jest refleksyjny, melancholijny i niemal duszny, dynamika wydarzeń zaskakuje – a tajemnice mnożą się, jak króliczki. Nic nie jest oczywiste, nic nie można wzięć za pewnik. Momentami czułam się, że autorka podała na tacy zbyt wiele zwrotów akcji – i jeden z nich powtórzył się chyba trzy razy… Trochę mnie to zmęczyło, choć z drugiej strony – może magia bywa chaotyczna?

Wątek miłosny? Tu czuję się nieco rozdarta. Z jednej strony przekaz jest czarujący – miłość silniejsza niż czas, piękna i ponad wszystko. Z drugiej – relacja pojawia się nagle i zostaje rzucona w wir dramatycznego kryzysu. Trudno się w to wczytać, poczuć pik emocji – to trochę jak skok na bungee bez liny, emocje są, ale jakby bez fundamentu.

Za to Mel – cóż za postać! Totalny strzał w dziesiątkę. Ma charakter, misję, świat w sobie. Śledzenie jej losu było czystą przyjemnością – kibicowałam jej ze sporą nadzieją i żywym zainteresowaniem. Jej wątek jest początkowo dość niepozorny, ale z czasem nabiera charakteru. Jednak najbardziej urzekło mnie jej podejście do życia, które nie zmienia się pomimo przeciwności losu.

Nie sposób nie wspomnieć o fantastycznej warstwie świata – wielowymiarowego, pełnego metafor i magicznych napięć. Joanna Bober naprawdę potrafi stworzyć uniwersum, które zaprasza do tańca między światem realnym a tym, który pulsuje czymś więcej niż sytuacyjnymi emocjami. A do tego – ilustracje! Klimatyczne, uzupełniają fabułę w niezwykły sposób.

Autorka wplata też trudne, prospołeczne tematy – od przemocy po problemy tożsamości, marginalizację i uzależnienia. To już jej znak rozpoznawczy i choć czasem wątki te konkurują o uwagę i tworzą uczucie przesytu, ich obecność jest istotna. Gdyby były bardziej selektywne – mogłyby dać książce jeszcze większą siłę.

Podsumowując: „Wyspa Kawanah” to podróż, która może być męcząca… ale ostatecznie fascynująca. To książka do przeżywania, nie do szybkiego rozczytania. Jeśli szukasz historii z duszą, dziwną energią, z sensem ukrytym między zdaniami – znajdziesz tu coś, co może Cię zaskoczyć, poruszyć i zostawić z emocjonalnym śladem.

Jeśli poczułaś choć cień tęsknoty za światem, który wciąga bardziej niż rzeczywistość – daj się porwać „Wyspie Kawanah”.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 7 sierpnia 2025

Żółty Motyl – o znakach z zaświatów i miłości, która nie umiera – Coliel Wilwarinen

#WspółpracaReklamowa #Coliel Wilwarinen


Pragniemy wierzyć, że śmierć to nie kres — trudny moment, gdy tracimy bliskich, sprawia, że codzienność staje się odległa i dziwnie obca. Ta książka wprowadza nas właśnie w ten moment, kiedy porządek dnia rozpada się i potrzebujemy znaku, że coś trwa dalej.


„Żółty Motyl” to opowieść inspirowana prawdziwym życiem — napisana przez kobietę, która przeżyła więcej, niż można by sądzić, patrząc z zewnątrz. To historia relacji z babcią, która staje się centrum emocjonalnego wszechświata autorki. Gdy Babci już nie ma, pojawia się pustka — ale też pewna subtelna obecność. Znaki. Sny. Ludzie mówiący dziwne rzeczy w odpowiednim momencie. A może to tylko wyobraźnia? Książka prowadzi czytelnika przez etapy żałoby, wspomnień i tęsknoty, przeplatając osobiste przeżycia z refleksją. Nie jest to klasyczna fabularna opowieść — raczej bardzo osobisty pamiętnik duszy.


Przyznam szczerze — początek wydał mi się nieco banalny, jakby zbyt prostolinijny, może nawet trochę naiwny. Ale im dalej w historię, tym więcej się dzieje — nie tylko w samej opowieści, ale i we mnie jako czytelniku. Książka, podobnie jak jej bohaterka (a zarazem autorka), dojrzewa z każdą stroną. Emocje przestają być delikatnym muśnięciem, a zaczynają boleśnie uwierać. To przejście od lekkiej zadumy do poruszającej głębi zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

Najmocniej jednak poruszyła mnie scena śmierci babci. Uderzyła z zaskoczenia, trafiając prosto w najczulszy punkt. Sama mocno przeżyłam odejście swojej babci i przyznam, że ten fragment czytałam z gulą w gardle. Czułam, jakby czyjeś wspomnienia mieszały się z moimi własnymi. To jedno z tych doświadczeń literackich, które zostają z czytelnikiem na długo, bo dotykają czegoś głęboko osobistego.

A to przecież tylko jeden z wielu trudnych momentów, które autorka przelała na papier. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że jedna osoba została poddana aż tylu próbom. Straty, cierpienie, niepewność — i mimo to, wciąż nadzieja. Książka nie oszczędza emocji, ale też nie epatuje dramatyzmem. Po prostu pokazuje życie — z całym jego chaosem i czułością.

Dlatego trzeba oddać autorce ogromny szacunek. Opisać tak osobistą, bolesną historię i jeszcze się nią podzielić ze światem — to akt odwagi. Szczery i narażony na ocenę. A jednak warto było, bo dzięki temu inni mogą znaleźć w tej książce nie tylko opowieść, ale też lustro własnych przeżyć.

No właśnie — a co z tymi zaświatami? Czasem opisywane sytuacje wydają się wręcz nierealne, aż trudne do uwierzenia. Ale dla kogoś, kto szuka ukojenia i poczucia, że „to jeszcze nie koniec”, będą jak ciepły promień słońca w mroźny dzień. To książka, która potrafi poruszyć najgłębsze struny i dać coś w rodzaju duchowego wsparcia. Może nawet otworzyć oczy na znaki, które – kto wie – pojawiają się także w naszym codziennym życiu, tylko ich nie zauważamy.


Choć książkę czyta się łatwo dzięki lekkiej formie, to jednak emocjonalna intensywność sprawia, że nie da się jej połknąć jednym tchem. Ja musiałam robić przerwy. Zatrzymać się, odetchnąć, spojrzeć w okno. Bo choć język jest przystępny, przekaz bywa naprawdę silny.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do tych kilku momentów, w których autorka zapowiada, że „opowie o czymś później” albo „teraz to za dużo”. Takie wstawki nieco wybijały mnie z rytmu i zaburzały płynność. Niby drobiazg, ale wytrąca z opowieści, która z założenia ma nas przecież pochłonąć.

Nie sposób jednak nie docenić pocieszającego wydźwięku tej książki. Mimo że dotyka tematów trudnych, a czasem wręcz rozdzierających, zostawia w sercu ciepło. Może właśnie dlatego, że pokazuje, iż nawet po największej stracie — można żyć. I że być może nikt tak naprawdę nie odchodzi całkiem.

„Żółty Motyl” to intymna opowieść o żałobie, miłości i nadziei. O znakach, które przemykają jak cień, ale zostają w pamięci na długo. Książka nie dla każdego — ale dla tych, którzy szukają otuchy, będzie jak plaster na duszę.

Jeśli kiedykolwiek szukałaś znaku, że ktoś, kogo kochasz, nadal jest blisko — sięgnij po tę książkę. A potem uważnie patrz na motyle. Zwłaszcza te żółte.

Dominika Róg-Górecka

środa, 6 sierpnia 2025

RELAKSOWANKA. Słodziaki

#WspółpracaRecenzencka #SmartBooks 


W ostatnich latach obserwujemy prawdziwy renesans kolorowanek. Trend nie dotyczy już wyłącznie najmłodszych – w erze ciągłego pośpiechu i stresu stają się one remedium na cyfrowe zmęczenie. Nie trzeba być artystą – wystarczy kilka kredek albo flamastrów i… kolorowanka. Proste pociągnięcia, wyraźne kontury i gotowy spokój. To świetna alternatywa do medytacji, chwila dla siebie, sposób na reset bez smartfona. RELAKSOWANKA Słodziaki wpisuje się w ten nurt idealnie – choć ma dziecinną oprawę, potrafi urzec również dorosłych.


Format „kreda w rękę i do dzieła” – poręczny, kompaktowy, idealny do domu albo na wakacje. Już okładka zaprasza pastelową paletą i uroczymi postaciami: krab, kotka-syrena, hamburger z oczami – wszystko tu uśmiechnięte i słodko zabawne. To takie kolorowe „chodź, zrelaksuj się!”. W środku znajdziesz 30 dużych ilustracji z grubymi konturami, jednostronnie drukowanych – nic nie przebija, można bez stresu działać flamastrami albo cienkopisami. Jeśli coś wyjątkowo się uda – wystarczy wyrwać stronę i oprawić.


Kolorując te obrazki, naprawdę się wyciszam. Nie ma tu presji – można działać ekspresowo albo z namysłem, łączyć kolory, testować cienie albo po prostu się bawić. Ilustracje są proste, ale na tyle kreatywne, że wyzwalają fantazję. To taki miły sposób, by na chwilę zatrzymać się w codziennym biegu. Nadaje się zarówno do samodzielnego kolorowania, jak i wspólnego relaksu z dzieckiem – i za każdym razem daje radość.

RELAKSOWANKA Słodziaki to mała porcja koloru i spokoju, która potrafi uratować nawet najbardziej zabiegany dzień. Nie wymaga planowania, nie stawia żadnych wymagań – wystarczy otworzyć i zacząć.




Masz swoją ulubioną kolorowankę, po którą sięgasz, kiedy potrzebujesz resetu? A może to właśnie Słodziaki będą Twoim pierwszym podejściem do tej formy relaksu?

Dominika Róg-Górecka

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Samotnie przeciwko ciemności. Zniweczenie triumfu lodu

#WspółpracaRecenzencka #NaKanapie #BlackMonk



Świat Cthulhu to kosmiczny horror, w którym ludzkość staje twarzą w twarz z niewyobrażalnym. Tu logika zawodzi, a prawda o wszechświecie prowadzi do obłędu. W „Samotnie przeciwko ciemności. Zniweczenie triumfu lodu” wchodzimy w sam środek tej mrocznej mitologii – książkowej gry paragrafowej, w której samotność nie jest tylko motywem, ale rdzeniem doświadczenia. Już sam tytuł sugeruje, że nie będzie łatwo. I dobrze – właśnie na to liczy każdy, kto sięga po historię osadzoną w uniwersum Lovecrafta.


Akcja zaczyna się w 1931 roku, kiedy Twój przyjaciel zostaje niesłusznie oskarżony i osadzony w areszcie. Prosi Cię o pomoc – i choć brzmi to jak typowy punkt wyjścia do detektywistycznej przygody, szybko staje się jasne, że stawka jest o wiele większa. Okazuje się, że zaginął cenny artefakt, który może zostać użyty w rytuale o apokaliptycznych konsekwencjach. Wcielając się w jednego z czterech badaczy, ruszasz śladem zaginionego przedmiotu, a Twoje śledztwo prowadzi przez miasta, archiwa, kultystów, a czasem… własne szaleństwo. To opowieść o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić, by ocalić nie tylko przyjaciela, ale być może i świat.


Rozgrywka przypomina klasyczne książki paragrafowe – czytasz opis sytuacji, wybierasz, co chcesz zrobić, i przenosisz się do kolejnego paragrafu. Ale jest tu coś więcej: gra oparta jest na mechanice „Zewu Cthulhu” i wymaga znajomości podstawowych zasad. Potrzebujesz kości, kart postaci, ołówka – i chwili spokoju. Książka wykorzystuje system testów, czasem bardzo nieprzewidywalnych, więc każda decyzja może mieć poważne konsekwencje. Trzeba też zarządzać czasem w grze, odpoczynkiem, zdrowiem psychicznym. To nie jest lekka lektura „do poduszki” – raczej coś, co rozgrywa się etapami, wieczór po wieczorze, jak dobra sesja RPG.


Zdecydowanie jest to bardziej skomplikowane niż zwykła paragrafówka. Wymaga nie tylko uwagi, ale i przygotowania. Nie da się tu “wejść” bez ogarnięcia mechaniki – trzeba przyswoić trochę zasad, poznać, jak działają testy i kiedy można odpoczywać. Ale właśnie to przygotowanie sprawia, że historia nabiera głębi. Gdy już wejdziesz w ten świat – nie ma odwrotu. Fabuła wciąga, a klimat rekompensuje każde wcześniejsze zgrzyty z mechaniką. To opowieść, która rozgrywa się nie tylko w głowie, ale i na stole.


Atmosfera książki idealnie współgra z uniwersum Lovecrafta. Od pierwszego paragrafu czuć niepokój, a każda decyzja buduje napięcie. Świetnie prowadzona narracja sprawia, że naprawdę czujesz się samotny – jakbyś sam stawiał czoła narastającej ciemności. Jest mrocznie, jest duszno, są momenty zawahania i grozy – wszystko podane w klimatyczny, literacki sposób. Wciąga od pierwszych stron i nie puszcza.

Świat przedstawiony jest nie tylko spójny, ale i niesamowicie rozbudowany. Widać ogrom pracy włożonej w detale – czy to architektura miast, język postaci, dokumenty, czy rozmaite rekwizyty. Odwołania do mitologii Lovecrafta są naturalne, nienachalne, a jednocześnie gęsto rozsiane. Dla fana – czysta przyjemność. Dla nowicjusza – świetne wprowadzenie w uniwersum. Tu nic nie dzieje się przypadkiem, a każdy element – nawet najmniejszy – ma swoje miejsce i znaczenie.

Bardzo ciekawi są też bohaterowie. Do wyboru mamy cztery gotowe postacie, każda z własnym tłem, charakterem i stylem działania. To nie są puste figury – ich decyzje naprawdę wpływają na rozwój historii, a niektóre fragmenty dialogów czy reakcji świata zależą od tego, kim grasz. Dzięki temu można przechodzić grę kilkakrotnie i za każdym razem doświadczyć czegoś innego.


Rozgrywka jest mocno angażująca. Momentami mechanika bywa jednak zagmatwana – czasem nie wiedziałam, co zrobić dalej, jak policzyć wynik testu albo jak długo mogę podróżować. Ale to nie psuje odbioru – raczej buduje poczucie, że jesteś w czymś większym. To nie gra z prostym „wybierz ścieżkę”, ale pełnoprawna przygoda. Takie momenty dezorientacji są wpisane w tę opowieść – i sprawiają, że sukcesy smakują lepiej.

Warto też wspomnieć o wydaniu, które jest po prostu piękne. Twarda oprawa, klimatyczne ilustracje, stylizowane mapy, karty, rekwizyty – wszystko to tworzy bardzo spójny, estetyczny pakiet. Graficznie książka robi ogromne wrażenie. Nie tylko wprowadza w klimat, ale też służy jako pomoc w rozgrywce – ilustracje i układ stron są przemyślane i funkcjonalne. To jeden z tych tytułów, które chce się mieć na półce – nawet jeśli się już skończyło przygodę.

Podsumowując: „Samotnie przeciwko ciemności” to wyjątkowa, mroczna przygoda dla każdego fana Lovecrafta i gier narracyjnych. Wymaga czasu i skupienia, ale odwdzięcza się z nawiązką. Jeśli masz ochotę na samotną podróż w stronę szaleństwa – koniecznie sięgnij po ten tytuł. Wrażenia gwarantowane.

Recenzja w ramach Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 1 sierpnia 2025

Swarożyc – Katarzyna Berenika Miszczuk

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoMięta


Słowiańskie wierzenia mają w sobie coś niezwykle magnetycznego. Czasem mroczne, czasem zaskakująco bliskie temu, co znane – zawsze jednak poruszające. I choć niektórzy traktują je jak folklorystyczną ciekawostkę, dla mnie są tłem pełnym emocji, które w literaturze może wybrzmieć naprawdę mocno. Właśnie dlatego z taką radością i ekscytacją sięgnęłam po „Swarożyca”, czyli kolejną część ukochanej serii Katarzyny Bereniki Miszczuk. 


Nie zawiodłam się. 

Ten tom… ma w sobie wszystko, za co tak bardzo pokochałam świat stworzony przez autorkę – ale też coś więcej. Jest dojrzalszy, bardziej intymny, poruszający głębiej. To historia, która boli, wzrusza i zostawia ślad. Taka, której się nie zapomina po odłożeniu książki na półkę. 

Jaga – znana i nieznana jednocześnie. Wciąż ta sama niepokorna, zamknięta w sobie, dumna – a jednocześnie, bardziej niż kiedykolwiek, zagubiona. Jej zachowania? Czasem miałam ochotę krzyknąć: „No naprawdę, dziewczyno?!”. Potrafiła mnie zirytować, wkurzyć, zaskoczyć. Ale też wzruszyć do łez i sprawić, że czułam coś więcej. To doskonały przykład na to, że nie trzeba lubić bohatera, żeby przejmować się jego losem. I to jak! 

Autorce udało się przedstawić jej postać z wielką delikatnością i głębią. Każdy cień z przeszłości, każda decyzja, każdy niepokój – są tutaj odczuwalne, namacalne. To właśnie dzięki temu czujemy, że coś się w niej zmienia. Nie spektakularnie, nie od razu. Ale coś się w niej łamie, coś zaczyna dojrzewać. 


I nagle – Mszczuj. Postać, która do tej pory była raczej tłem, może cieniem Jagi, tu nagle zyskuje nową twarz. I to jaką! Zaskoczył mnie ogromnie. Jego emocje, wybory, słowa – miałam wrażenie, że odkrywam go na nowo. I to nie była łatwa lekcja. To człowiek z krwi i kości. Taki, którego można zrozumieć… ale niekoniecznie od razu rozgrzeszyć. 

Wątki poboczne? Rewelacja. Każdy z nich to osobna historia, która mogłaby być mini-powieścią. Ciekawe, przemyślane, bardzo dobrze poprowadzone – nie są tylko ozdobnikiem, ale czymś, co naprawdę wpływa na odbiór całej fabuły. 

Jednocześnie – „Swarożyc” porusza bardzo trudny i ważny wątek. Taki, który niespodziewanie łapie za gardło i nie chce puścić. Właśnie dzięki jego obecności całość nabiera refleksyjnego, bardziej osobistego tonu. Czułam, że każda kolejna strona niesie ze sobą coś więcej niż tylko fabułę – coś emocjonalnego, prawdziwego. I myślę, że to ten element sprawia, że książka zostaje w człowieku na dłużej. 

Jaga powoli się zmienia. Widać, że dojrzewa. I to nie jest łatwe, ani szybkie. Ale bardzo autentyczne. Ten tom pozwolił mi też lepiej zrozumieć nie tylko ją, ale i Mszczuja. Zrozumieć, skąd wzięły się ich decyzje, wybory, reakcje. I to było dla mnie wyjątkowo poruszające doświadczenie. 

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to najlepsza część całej serii. Przemyślana, pełna emocji, momentami trudna, ale nieprzytłaczająca. Piękna, mądra, wzruszająca. 

Z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, że jeszcze bardziej zagłębiam się w świat, który pokochałam od pierwszych rozdziałów. I jestem ogromnie wdzięczna, że mogłam w nim zostać choć trochę dłużej.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 24 lipca 2025

Koty z Shinjuku – Durian Sukegawa




Od zawsze fascynuje mnie japońska literatura. Cenię ją za to, że potrafi mówić o rzeczach trudnych w sposób subtelny, oszczędny i nienachalny. Zamiast dramatycznych zwrotów akcji – cisza, zamiast wielkich słów – gesty i spojrzenia. Dlatego „Koty z Shinjuku” Duriana Sukegawy wpadły mi w oko niemal od razu. Bo gdzie, jeśli nie w Japonii, nawet koty potrafią być poetyckie? 


Akcja książki rozgrywa się w Tokio lat 80., głównie w okolicach tętniącego życiem Shinjuku. Yama to młody mężczyzna, który marzy o pisaniu scenariuszy, ale życie sprowadza go do pracy w telewizji, gdzie tworzy przeciętne programy dla mas. Pewnego dnia trafia do baru prowadzonego przez tajemniczą Yume – kobietę z zezem, która pisze wiersze i opiekuje się bezdomnymi kotami. To spotkanie zmienia jego życie. Bohaterowie powoli budują nić porozumienia, a koty – niczym milczący narratorzy – towarzyszą im w poszukiwaniu siebie. Ich losy na nowo przecinają się po wielu latach, już z zupełnie innej perspektywy. 

To zdecydowanie nie jest typowy comfort book. Choć tytuł i okładka mogą sugerować ciepłą, kojącą historię, w środku znajdziemy więcej melancholii niż ukojenia. Fabuła nie biegnie utartym szlakiem, a momenty czułości są przeplecione rozczarowaniem i utraconymi szansami. Sukegawa nie osładza rzeczywistości – pokazuje ją taką, jaka bywa: szarą, powolną, pełną niespełnionych ambicji. 



Bohaterowie są boleśnie prawdziwi. Ich emocje, zmagania i wybory są tak znajome, że można się w nich przejrzeć jak w lustrze. Yama próbuje odnaleźć sens w swojej pierwszej, przytłaczającej pracy. Yume z kolei ucieka od świata, tworząc poezję, która – choć nikt jej nie czyta – staje się jej osobistym manifestem. Oboje są trochę zagubieni, trochę zbuntowani i bardzo ludzcy. 

Nie ma tu bajki. Nie ma wielkiego katharsis ani spektakularnych happy endów. Ta historia nie daje łatwych odpowiedzi. Zamiast tego pokazuje, że życie składa się z małych decyzji i cichych rezygnacji, a szczęście nie zawsze wygląda tak, jak sobie je wyobrażaliśmy. To opowieść o godzeniu się z własną drogą – nawet jeśli jest ona pełna rys. 

To książka, która nie będzie dla każdego. Jej tempo jest spokojne, momentami wręcz senne. Klimat – refleksyjny, często przygnębiający. Ale jeśli da się jej szansę, potrafi naprawdę poruszyć. Jest w niej coś nieuchwytnego, coś, co zostaje w człowieku długo po zamknięciu ostatniej strony. 

Dla mnie najciekawszym wątkiem była relacja między tworzeniem a potrzebą uznania. Sukegawa pokazuje, że czasem warto pisać nie dla sławy czy publiki, ale dla jednej, jedynej osoby. Takiej, która rozumie. Albo przynajmniej próbuje. I może właśnie w tym tkwi sens. 

Nie sposób też nie wspomnieć o metaforze kotów. To nie tylko uroczy motyw – to symbol wolności, inności, życia na własnych zasadach. W świecie, który wymaga, żebyśmy dopasowywali się do wymagań, koty – i bohaterowie tej książki – pokazują, że nie każdy musi się zmieścić w formie. 

„Koty z Shinjuku” to cicha, delikatna książka, która nie krzyczy, ale zostawia ślad. Jeśli szukasz historii, która nie daje gotowych recept, ale zaprasza do myślenia i czucia – sięgnij po nią koniecznie. A potem daj znać, czy Ty też jesteś kotem!

Dominika Róg-Górecka

Tu mnie znajdziesz

Copyright © 2018 Recenzje na widelcu
| Distributed By Gooyaabi Templates