Featured

poniedziałek, 29 września 2025

Ubierz mój wstyd – Maciej Lendas

#WspółpracaRecenzencka #MaciejLendas 


Lubię sięgać po debiuty. Nigdy nie wiem, co otrzymam! Takie książki potrafią być ogromnym zaskoczeniem, nie zawsze pozytywnym. Jednocześnie staram się być wyrozumiała i przymykać oczy na drobne mankamenty. W końcu: pierwsze koty za płoty.


„Ubierz mój wstyd” to debiut Macieja Lendasa, publikowany w ramach selfpublishingu, który – jak zapowiada opis – odsłania mroczniejszą stronę świata relacji, namiętności i ludzkich skrywanych pragnień.

Fabuła prowadzi nas przez epizody życia głównego bohatera, młodego mężczyzny, który w staje się DJ-em i porusza się wśród barwnej scenerii imprez, nocy, migających świateł i dźwięków. Jego życie nie jest wolne od dramatów – doświadczył trudnego dzieciństwa, bolesnych relacji, romansów, rozwodu...

Miałam przyjemność przeczytać książkę „Ubierz mój wstyd” dzięki uprzejmości autora. W moim odczuciu jest to powieść złożona z relacji damsko-męskich, których kwintesencją jest każdorazowo łóżko. Takie rozwiązanie ma zarówno swoje zalety, jak i wady. Osoby, które szukają opowieści, która bardziej szczegółowo opisuje losy bohaterów, mogą być zawiedzione. W tle, nijako mimochodem, pojawia się kilka szczątkowych informacji: choroba, dziecko, rozwód – coś tam wiemy, ale niedużo. Z kolei osoby, dla których najważniejszy jest temat związku – znajdą dokładnie to, czego szukają i to w bardzo dużej ilości.


Pierwsze skrzypce odgrywa w tej historii erotyka. I to nie jakaś delikatna, romantyczna, ale ostra, wulgarna, wielokrotnie przekraczająca granice dobrego smaku. Książka zdecydowanie tylko dla dorosłego odbiorcy.

Choć na pierwszy plan wychodzi namiętność, to jednak uważny czytelnik znajdzie tutaj coś jeszcze: głębię, smutek, problemy i walkę z samotnością. Zarówno początek, jak i koniec tej historii były dla mnie bardzo przygnębiające. Jeśli zaś chodzi o finał – nie spodziewałam się tak poruszającego wątku. Nie chcę nikomu nic zdradzić, ale ten temat był bardzo ciężki, ale też skłaniający do refleksji.

Ten tytuł ma wady typowego debiutu – literówki, trochę rozbiegane wątki, nie do końca wykorzystany potencjał. Czasami miałam wrażenie, że wątek mógł być głębiej rozbudowany albo bardziej spójny narracyjnie.

Ciekawym wątkiem jest praca głównego bohatera, aż szkoda, że dowiadujemy się o niej tak mało i że jest ona kolejnym pretekstem do nawiązywania erotycznych znajomości z kobietami. To mogła być przestrzeń, w której autor mógł rozwijać tło życiowe, motywacje, konflikty wewnętrzne – niestety została potraktowana dość pobieżnie.
 

Akcja jest naprawdę intensywna, od romansu do romansu, od imprezy do imprezy – pełno pokus, dużo się dzieje, chociaż pewne motywy się powtarzają. Ta szybkość i nagromadzenie zdarzeń momentami działają na korzyść, bo trzymają nas w napięciu, ale innym razem powodują, że czułam przesyt.

To nie jest tytuł dla każdego, z dwóch powodów: położenie akcentu na erotykę i wulgarnego języka – czasem miałam wrażenie, jakbym słuchała opowieści, a nie czytała książkę – narracja była bardzo potoczna, a bohater nie raz dobitnie stwierdza, że coś go denerwuje lub że jest mu coś obojętne – innymi słowy.

Na plus za to poczucie humoru. Nie każdy dowcip do mnie przemówił, ale zaletą jest sarkastyczne poczucie humoru bohatera. Nie raz można się uśmiechnąć, chociaż niejednokrotnie przez łzy.

Podsumowując: „Ubierz mój wstyd” to debiut, który ma siłę i zdolność do prowokowania, choć momentami ulega własnym ambicjom. Autor ma ciekawy pomysł i dość odważny styl, choć jeszcze musi popracować nad zapleczem psychologicznym bohaterów i spójnością narracji. Nie jest to lektura dla wszystkich, ale jeśli szukasz czegoś, co wzbudzi emocje – warto się z nią zapoznać.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 28 września 2025

Jaskinie Kalte – Joe Dever

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie



Magiczna przygoda pełna niebezpieczeństw, wrogów i niesprzyjającej pogody – oto co zastałam, gdy zanurzyłam się w „Jaskiniach Kalte”. Zimny wiatr tnie skórę jak brzytwa, śnieg skrzypi pod butami, a lodowe pustkowia przypominają, że natura (i magowie!) wcale nie są po Twojej stronie. To świat, w którym każda decyzja waży – bo tu nie ma taryfy ulgowej.


Fabuła prowadzi nas przez mroźne pustkowia królestwa Kalte, które zostało przejęte przez Vonotara – zdrajcę, potężnego maga, który teraz rządzi Lodowymi Barbarzyńcami. Twoja misja, jako Samotnego Wilka, ostatniego z wojowników Zakonu Kai, jest jasna: dostać się do więziennych głębin (czy też jaskiń), stawić czoła wrogom, przeżyć trudy zimy, pomścić Kai i sprowadzić sprawiedliwość do sommerlundzkiego Holmgardu. Na drodze czekają zdrady, potwory, testy wytrzymałości, gdy lodowe królestwo samo w sobie staje się przeciwnikiem – a warunki atmosferyczne nieraz przypominają, że to nie tylko magia, lecz także natura jest groźnym sojusznikiem Vonotara. 



Cała seria „Samotny Wilk / Lone Wolf” (a w tym tomie część Kai) to klasyka – gra paragrafowa, w której wcielasz się w bohatera, rozwijasz swoje umiejętności (Dyscypliny Kai), zdobywasz ekwipunek i podejmujesz decyzje. W serii Kai to dopiero początek wielkiej podróży przez świat Magnamundu. Każdy tom może być przeżyty osobno, ale najwięcej smaku mają, gdy łączy się je chronologicznie – bo wtedy widzisz, jak bohater rośnie, jak stają się ważne wybory wcześniejszych przygód. 

Mechanika jest taka sama jak w poprzednich tomach. Coś więcej niż zwykła książka, coś mniej niż pełne RPG z tysiącami tabel – taki fajny kompromis, który sprawia, że można pograć w uproszczonego RPG nawet, gdy ma się mało czasu. Zasady opisywałam już przy okazji recenzji poprzednich tomów, dlatego tym razem nie będę ich relacjonować. W przypadku trzeciej części nie ma żadnych większych zmian. Jedyna różnica to potężny artefakt, który znacząco ułatwia rozgrywkę. Jeśli więc lubicie, gdy jest trudno, należy (za sugestią instrukcji), zrezygnować z jego używania. Ciekawa jest też kwestia umiejętności specjalnych: na ten moment mam wrażenie, że mój bohater ma już najważniejsze opanowane, dlatego większość testów nie sprawia mi najmniejszych problemów.



Tym razem klimat jest mniej ekscytujący, opowieść nie trzyma aż tak w napięciu. Wcześniej czuliśmy presję sytuacji, albo byliśmy ścigani – tutaj, chociaż otoczenie było bardzo niesprzyjające (lód, ciemne korytarze jaskiń, lodowe potwory, zdradzieckie pułapki), to jednak nie zagrażało nam tak bezpośrednio, jak wcześniej. Chociaż zimowe klimaty trochę przypominały mi „Góry szaleństwa” – mgła, chłód, klaustrofobia – to jednak tutaj atmosfera nie jest tak gęsta. Nadal ciekawa, ale już nie tak ekscytująca.

Ta historia może nie zaskakuje, ale jest wciąż stara, dobra przygoda fantasy, w której cel jest jasny, a nasz bohater musi wykazać się męstwem – podejmować trudne decyzje, kalkulować ryzyko, zarządzać zasobami, zadbać o wytrzymałość. Nie ma tu zbędnych zapychaczy – idziesz, walczysz, przetrwasz (lub nie), ale satysfakcja jest, kiedy wyjdzie się z lodu z tarczą, albo chociaż z poczuciem, że zrobiło się wszystko, co możliwe.

Wydanie jest naprawdę ładne – cudowna okładka, grafiki (mapy / ilustracje) wewnątrz klimatyczne, dobrze dobrane, które pomagają poczuć świat. Format poręczny, oprawa solidna (twarda w nowszym wydaniu Black Monk), papier dobrze dobrany. Estetyka robi swoje – gdy kartkujesz, czujesz, że masz do czynienia z produktem dopieszczonym. Dodatkowo zakładki są bardzo pomocne!

Mimo wszystko trochę widać ograniczenia wynikające z formy. Z jednej strony rozumiem, że zakończenie musi być jedno, żeby można było stworzyć serię – ale jednak przydałoby się warianty. W tej części wyszło wyjątkowo niezręcznie: przewodnicy mojego bohatera nie zginęli, a jednak w finale brzmiało to tak, jakby stało się im coś złego. W książce więc mamy wpływ na drogę, ale nie jej metę – finał, kwestia moralna, jest mniej elastyczna niż bym chciała.

Podsumowując, bawiłam się dobrze i jestem ciekawa, co będzie dalej. „Jaskinie Kalte” może nie powtarzają fajnego klimatu wcześniejszych tomów, ale nadal oferują przygodę, na którą się czekało – zimną, trudną, wymagającą.

Jeśli lubisz fantasy, interaktywne opowieści i wyzwania (zwłaszcza gdy mróz szczypie w nos), to „Jaskinie Kalte” to lektura jak znalazł. Polecam sięgnąć. Daj znać, czy Ci się udało przetrwać!

Dominika Róg-Górecka

sobota, 27 września 2025

Ja, anielica – Katarzyna Berenika Miszczuk

#Reklama #WydawnictwoMięta



Od zawsze lubiłam literaturę młodzieżową, chociaż zaczęłam się w niej rozczytywać na długo po tym, jak byłam nastolatką. Fascynowały mnie zwłaszcza tytuły fantasy. Potem zrobiłam sobie sporą przerwę od młodzieżówek, od tej mieszanki romantyzmu, duchów, demonów, aniołów i świata, który jest trochę bliższy niż nam się zdaje. Kiedy więc natrafiłam na „Ja, anielica”, poczułam, że to może być coś, co przypomni mi, dlaczego lubiłam ten gatunek. A „Anielica” przyciągnęła mnie z kilku powodów: bo słyszałam o niej dużo dobrego, i bo uwielbiam cykl „Kwiat paproci” tej autorki – jej styl, pomysły, świat. Chciałam zobaczyć, czy „Ja, anielica” również mnie zachwyci.


Akcja powieści zaczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach z „Ja, diablica”. Wiktoria Biankowska, nasza bohaterka, stara się wieść zwyczajne życie ze swoim chłopakiem Piotrem, ale spokój okazuje się ulotny. Do jej świata znów wkracza diabeł Beleth, przystojny i przekonujący, który wywraca porządek, burzy związek z Piotrem i wysuwa przed Wiktorię nietypową prośbę – chce odzyskać swoje anielskie skrzydła. W wyniku diabelskiej intrygi Wiktoria zostaje uwikłana w coś, co wymaga od niej wyborów między światem śmiertelników a zaświatami. Pojawiają się motywy jabłka poznania dobra i zła (tak, symbolicznie i dosłownie), podróż do Nieba, spotkania z aniołami, puttami i Moronim – i oczywiście wiele nieprzewidywalnych sytuacji, gdy to, co wydawało się niemożliwe, dzieje się tuż za rogiem.

"Nieważne, jakie decyzje podejmujesz, i tak nieubłaganie dążysz do swojego przeznaczenia. Jego nic i nikt nie zmieni. Jest ci pisane od początków świata".

„Ja, anielica” jest drugim tomem serii diabelsko-anielskiej autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk. Jego fabuła jest ściśle związana z wydarzeniami z pierwszej części, dlatego bez znajomości „Ja, diablica” można pogubić się w relacjach i nie zrozumieć wszystkich motywacji bohaterów. To nie jest powieść, którą można czytać jako samodzielną historię – zdecydowanie lepiej zachować chronologię i pozwolić się poprowadzić krok po kroku.

Pod względem gatunkowym to klasyczna młodzieżówka. Są typowe dla niej wątki: miłość, bunt, potrzeba niezależności, wybór między dobrem a złem i zmaganie się z własną tożsamością. Niektóre kwestie autorka upraszcza, inne nieco sztucznie rozdmuchuje, ale to wpisuje się w konwencję. Nie brakuje dramatycznych zwrotów, nagłych decyzji i scen, w których psychologia zostaje zepchnięta na drugi plan, żeby zrobić miejsce dla fabuły.

Najbardziej wyróżniającą cechą książki jest akcja. W tej opowieści dzieje się bardzo dużo i bardzo szybko. To, co z początku wydaje się niewykonalne, zostaje osiągnięte po kilku stronach. Cuda, wizje, podróże między Niebem, Piekłem i Ziemią, spotkania z niebiańskimi istotami, demoniczne intrygi – wszystko to pojawia się w zawrotnym tempie. Momentami miałam wrażenie, że książka jest jak rollercoaster, w którym zwrot goni zwrot. Zdecydowanie nie ma miejsca na nudę, a akcja pędzi na łeb na szyję.

"Szatan jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek Kościół posiadał, ponieważ przez te wszystkie lata dawał mu zajęcie!".

Autorka stawia też na humor. Sarkastyczni bohaterowie, cięte dialogi, lekkie przekomarzania – to coś, co dodaje powieści lekkości. Nie wszystkie żarty trafią do dorosłego odbiorcy, czasami dialogi brzmią dość infantylnie, ale bywa i tak, że naprawdę potrafią rozbawić. Mam jednak pewne zastrzeżenia do kreacji postaci. Z jednej strony dostajemy bohaterów z charakterem, z drugiej – wielu z nich jest wykreowanych w podobny sposób: ironiczni, sarkastyczni, komentujący wszystko tym samym tonem. Przez to zaczynają się nieco zlewać. Do tego dochodzą typowe młodzieżowe motywy zdrad i spisków. Niby fajnie, bo fabuła jest dynamiczna, ale z drugiej strony te nieczyste zagrania rzadko mają długofalowe konsekwencje. Relacje szybko wracają do wcześniejszego stanu i czasem trudno uwierzyć, że bohaterowie naprawdę coś przeżyli.



Na plus muszę jednak zaliczyć kreację świata. Miszczuk sięga do źródeł religijnych i mitologicznych, a czytelnika czekają różne smaczki i aluzje. Niebo, piekło, anioły, putta czy Moroni są opisane tak, by bawić, ale i intrygować. Równie udane są elementy stworzone całkowicie przez autorkę – lekkie, pomysłowe, a przy tym spójne z całą konwencją. Mnie szczególnie rozbawił i zaintrygował pomysł na Moroniego.


"Hmm, kogo wolę? Z jednej strony mam diabła, który kłamie i morduje, a z drugiej śmiertelnika, który kłamie i zdradza. Nie wiem. To naprawdę ciężki wybór. Obaj macie tyle pozytywnych cech...".

Za to zupełnie nie przemówił do mnie wątek miłosny. Nigdy nie przepadałam za młodzieżowymi trójkątami i ten niestety nie wyróżnia się niczym szczególnym. Relacja kręci się w kółko, bez pogłębienia psychologicznego, donikąd nie zmierza i nie rozwija się. Diabeł bywa nachalny, śmiertelnik pasywny, a bohaterka sama nie wie, czego chce, więc koniec końców nie robi nic. Dodatkowo trudno mi było znieść to, że połowa postaci od pierwszego wejrzenia kocha się w Wiktorii. Być może nastolatki faktycznie marzą o takim zainteresowaniu i czują ekscytację, ale dla mnie to było raczej mało wiarygodne.

Nie mogę nie wspomnieć o wydaniu. Seria była już kilkakrotnie wznawiana, ale nie zawsze zachwycała wizualnie. Tym razem mamy do czynienia z naprawdę piękną oprawą. Okładka świetnie oddaje klimat książki, a tłoczone, wystające piórka robią wrażenie. To wydanie, które przyciągnie wzrok i spodoba się każdej okładkowej sroczce.



Chociaż sporo narzekam, to głównie z dziennikarskiej dokładności. Patrząc całościowo, to ciekawa przygoda, w fajnie wykreowanym świecie, z pomysłowymi elementami i dynamiczną fabułą. Tak, to typowa młodzieżówka, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Książkę czyta się szybko, akcja wciąga i zaskakuje, a bohaterowie bawią i irytują jednocześnie. Mimo wszystko zabrakło mi trochę głębi – opowieść jest interesująca, ale powierzchowna. Dlatego „Kwiat paproci” nadal pozostaje moją ulubioną serią autorki.

„Ja, anielica” to książka, która dostarczy dobrej rozrywki, szczególnie fanom lekkiej fantastyki młodzieżowej. Jeśli lubicie humor, dynamiczną akcję i nie przeszkadzają wam uproszczone schematy w relacjach, to będzie dla was świetna zabawa. Ja bawiłam się dobrze, chociaż nie zakochałam się bez pamięci.

Dominika Róg-Górecka

środa, 17 września 2025

Ostatni telefon – Lee Su-yeon

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoAlbatros


Wielu z nas przeżywa trudne chwile. Bywa, że ból wydaje się nie do zniesienia, a smutek staje się cieniem, który przykleja się do codzienności. W takich momentach warto szukać pomocy, a książki potrafią być jedną z form ukojenia. „Ostatni telefon” to powieść, która pokazuje, że nawet w największym kryzysie można odnaleźć przestrzeń na zrozumienie, rozmowę i nadzieję.


Historia opowiada o Ji-an, kobiecie prowadzącej Centrum Autopsji Psychologicznej. Jej zadaniem jest analiza życia i emocji osób, które odebrały sobie życie, a także pomoc rodzinom zrozumieć, co doprowadziło do tak dramatycznej decyzji. Ważnym symbolem staje się budka telefoniczna – miejsce z dzieciństwa bohaterki, a teraz niezwykły pomost między światem żywych a tych, którzy zdecydowali się odejść. Książka składa się z kilku przejmujących historii, a każda z nich porusza inny aspekt straty: samotność, presję, poczucie winy.

To książka trudna w odbiorze. Choć czyta się ją szybko i język narracji jest przystępny, to tematyka porusza i potrafi przytłoczyć. Mówimy przecież o osobach, które same zakończyły swoje życie, a do tego kroku pchnęły je skrajnie bolesne doświadczenia. Czytelnik wciąga się w rodzaj quasi-śledztwa, starając się zrozumieć motywy i emocje, a jednocześnie nasiąka ciężarem tych opowieści, konfrontuje się z tragediami i cierpieniem bohaterów.

Emocje oddane są znakomicie. Niejednokrotnie czułam się poruszona, niemal zmuszona do zatrzymania się nad tym, co czytam. Autorka doskonale balansuje między realizmem a metaforycznym tonem, przez co historie nabierają głębi i nie dają o sobie zapomnieć.

Podczas lektury wielokrotnie przejmowałam się losem bohaterów, wzruszałam się, a czasem miałam wrażenie, że to typowy wyciskacz łez – książka pisana tak, by szokować i poruszać. Jednak po przeczytaniu posłowia zrozumiałam, że osobista historia autorki nadała całości tego specyficznego klimatu. To nie jest kalkulacja na emocje, a raczej próba podzielenia się własnym bólem i doświadczeniem.

Na uwagę zasługują również wątki osobiste głównych postaci. Początkowo zarysowane delikatnie, rozwijają się z czasem i dają satysfakcjonujące wyjaśnienia. Dzięki temu czytelnik nie obcuje z suchymi opisami tragedii, ale z pełnokrwistymi bohaterami, których życie można zrozumieć i poczuć.

Nie da się jednak ukryć, że momentami akcja zwalnia. Powracanie do tych samych informacji i powtarzanie raz już wyjaśnionych wątków osłabia dynamikę fabuły. Dzieje się to wtedy, gdy po wyjaśnieniu wszystkiego przez bohaterów, jeszcze raz otrzymujemy ten sam opis, tylko w formie dokumentów Agencji.

To nie jest książka dla każdego. Niektórych może przytłoczyć i dobić. Ale jeśli ktoś dotrwa do końca, znajdzie w niej katharsis – oczyszczenie, ukojenie i może nawet nową perspektywę.

„Ostatni telefon” to literatura, która boli, ale i leczy. Wciąga, choć czasem męczy, wzrusza, ale daje też nadzieję. To niełatwa podróż, ale taka, którą warto odbyć, jeśli tylko mamy w sobie gotowość.

Polecam tę książkę tym, którzy nie boją się zmierzyć z trudnymi emocjami i są gotowi na refleksję. A jeśli już czytaliście, podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami – chętnie porozmawiam, która historia poruszył Was najmocniej.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 14 września 2025

Sanytol i masz pranie z głowy!

#WspółpracaReklamowa #Sanytol #TRND


Jako mama i książkowy mol dobrze wiem, jak ważna jest chwila spokoju – najlepiej z dobrą książką w ręku. Ale zanim dojdę do tego momentu, muszę ogarnąć cały domowy chaos, w tym… pranie.


A z małym dzieckiem prania jest naprawdę sporo 🙈. Ubranka, śliniaczki, pieluszki tetrowe, kocyki – wszystko to wymaga częstego odświeżania. Dlatego od jakiegoś czasu używam Sanytol, dodatku do prania, który dezynfekuje już w 20°C.

Co mi się w nim podoba?
✨ eliminuje bakterie, wirusy i grzyby,
✨ neutralizuje nieprzyjemne zapachy,
✨ jest bezpieczny do stosowania także przy ubrankach dziecięcych,
✨ sprawia, że czuję się spokojniejsza – bo wiem, że nasze rzeczy są naprawdę czyste i higieniczne.


Dzięki temu mogę szybciej odhaczyć pranie z listy obowiązków i wrócić do tego, co lubię najbardziej – spokojnego wieczoru z książką 📖💆‍♀️.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 11 września 2025

Zacznij od sałatki – Marzena Boruta

#WspółpracaRecenzencka #MarzenaBoruta



Każdy z nas wie, że powinien jeść więcej sałatek, ale jednocześnie nie jest to takie proste. Wyobraźcie sobie: jesteście po pracy, zmęczeni, w lodówce trochę warzyw, trochę sera, ale nie wiecie, co z nimi zrobić – bo przecież „sałatka” często kojarzy się z godziną krojenia, cyrografem przepisów i specjalistycznymi składnikami. Do tego dochodzi opinia, że zdrowe jedzenie musi być drogie, wymaga rzadkich produktów i stania przy garach do późnej nocy. A tymczasem… nie jest to prawda. Czasami wystarczy mała zmiana: kilka warzyw więcej, prosty sos, szybki składnik, żeby poprawić samopoczucie, zdrowie oraz humor. I właśnie w czymś takim pomaga „Zacznij od sałatki” Marzeny Boruty.

 

W tej publikacji dostajemy 39 przepisów na sałatki – to liczba, która daje solidną różnorodność, ale nie przytłacza. Ale zanim przepisy – krótkie, ale sensowne wprowadzenie: jak wybierać składniki, przechowywać świeże warzywa, kiedy najlepiej robić zakupy, żeby nie stać w kuchni wieczorem i nie myśleć „znowu nic”. Same przepisy są podzielone według poziomu trudności – od jednego do pięciu gwiazdek. Dzięki temu zarówno ktoś, kto robi pierwsze kroki w kuchni, jak i osoba bardziej wprawiona, znajdzie coś dla siebie.

 

Mój mąż dziękował mi za recenzowanie tej książki. Dlaczego? Bo od dawna mówiliśmy, że musimy jeść więcej sałatek. Teraz miałam konkretny powód: musiałam przetestować kolejne przepisy. Okazało się, że to nas wyrwało z kulinarnej rutyny. Sałatki zaczęły wchodzić w nawyk – codziennie lub prawie – i bardzo szybko nauczyłam się jednego sosu na pamięć. Tak, brzmi jak banał, ale to działa: robi się prościej, szybciej, zdrowszo.

 


Jeśli miałabym określić tę książkę jednym zdaniem, to byłoby to: robienie sałatek bez spiny. I to, moim zdaniem, największy plus tej pozycji. Wcześniej jednak – kilka małych minusów, które warto mieć na uwadze.

 

W publikacji nie ma zdjęć sałatek ani żadnych apetycznych fotografii potraw – autorka używa grafik i prostych ilustracji. Niestandardowo też nie podaje gramatury składników – to może być problem dla tych, którzy lubią precyzję, wagę, proporcje. To wszystko nie było dla mnie dużym problemem – bo lubię eksperymentować, smakować „na oko”. Jednak najbardziej przeszkadzał mi brak numeracji stron – przez co spis treści nie odsyłał do żadnej konkretnej strony, co utrudnia szybkie znalezienie przepisu. I drugi minus: przepisów na sosy jest tylko jeden, co trochę dziwi, bo sałatki same w sobie są super, ale sos to często dusza sałatki – chciałoby się więcej wariantów.



Mimo tych drobiazgów, to wszystko blednie wobec faktu, że naprawdę często korzystam z książki. Moje półki wręcz uginają się od kulinarnych publikacji – pełnych kolorowych zdjęć, przepisów od znanych szefów kuchni, pięknych stylizacji. A one wszystkie zarastają kurzem. Z „Zacznij od sałatki” jest inaczej. Czemu?

 

Bo jest ona taka „na luzie” – nie czuję presji bycia idealną, nie próbuję odtworzyć zdjęcia z książki (bo zdjęć nie ma!). Tutaj przepisy są proste, wręcz prostackie – w sensie tym najlepszym: składają się z dostępnych składników, nie wymagają sprzętu, godzin stania przy kuchni. Są po prostu smaczne! Moi goście są zawsze zachwyceni – nie dlatego, że podany wygląd przypomina Instagram, ale bo smakuje – dobrze, świeżo, z charakterem. 



Ten sposób gotowani idealnie pasuje do mojej osobowości. Ja po prostu chcę zrobić coś do jedzenia, a nie dywagować nad garami. Rzucam okiem na recepturę, przygotowuję składniki i wrzucam do miski. Nie muszę odmierzać proporcji – wszystko szybko i na już! Sam spis treści to już połowa sekretu. Gdy stoję w sklepie – włączam ebooka na telefonie, sprawdzam, na co mam ochotę (właśnie patrząc na spis treści) i kupuję te, dosłownie, kilka rzeczy. Innym razem sprawdzam, jakie składniki mam w domu. Bez stresu, totalnie na luzie i bardzo zdrowo. Same przepisy też są łatwe – nawet te najtrudniejsze nie wymagają wielu starań. Każdy da radę je ogarnąć.

 

Ten ebook nie jest doskonały, ale ma w sobie to coś. Czuć, że przepisy zostały przygotowane przez osobę taką jak ja czy Ty: zabieganą, trochę zagubioną, ale chcącą żyć zdrowo. Nie przez idealnego celebrytę, ale przez zwykłego człowieka, który rozumie, że czasem jedzenie musi być szybkie, proste, a jednocześnie wartościowe. I to stanowi fajną inspirację.

 


Podsumowując: „Zacznij od sałatki” to idealna propozycja dla tych, którzy chcą zwiększyć udział warzyw w diecie bez presji, bez wymówek. Dla tych, którzy lubią gotować szybko, efektywnie, i dla których zdrowie jest ważne, ale nie kosztem stresu. To ebook, który – choć nie idealny technicznie – działa.

 

Jeśli zastanawiasz się, czy warto – moim zdaniem warto. Kup sobie ten ebook. Zacznij od sałatki dziś. Spróbuj jednego przepisu, potem drugiego. A potem spójrz, ile kolorów, smaków, energii można wprowadzić do codzienności, nie rezygnując z prostoty. Smacznego – i do dzieła!


Ebook do kupienia tutaj!


Dominika Róg-Górecka

poniedziałek, 8 września 2025

Mity nordyckie. Bohaterowie – Mateusz K. Sawczyn

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoSBM #NaKanapie


Mity nordyckie zawsze były surowe, mroczne, a jednocześnie intrygujące. Dziś znajdują swoje odbicie w serialach, grach i komiksach, ale warto czasem przypomnieć sobie ich źródło. Dlatego sięgnijmy po „Mity nordyckie. Bogowie” – bo jeśli lubimy popkulturową wersję tych opowieści, dobrze najpierw poznać oryginał.


Autor prowadzi nas przez siedem głównych etapów: od „Przed światem” aż po „Zmierzch Bogów”, opierając się na tłumaczeniach islandzkich tekstów i opracowaniach naukowych. Całość płynie jak potężna saga, prezentująca narodziny bogów, intrygi, przygody i dramatyczny finał cyklu.

Narracja, która robi wrażenie

Język – tutaj naprawdę czuć ducha opowieści. Styl jest podniosły i archaizowany, pełen rytmu przypominającego dawne sagi. To proza, która nie próbuje udawać współczesności, tylko konsekwentnie przenosi nas do epoki, w której słowa były niemal tak ważne jak czyny. Każde zdanie brzmi jak fragment pieśni, którą mógłby recytować skald w długiej, dymnej sali pełnej wojowników.

Wartka przygoda w archaicznym stylu

Opowieści są pełne dynamiki i detalu – wartkie, intrygujące, z taflą surowej epickiej narracji. Ale uwaga: styl jest naprawdę archaniczny. Nie dla tych, którzy wolą szybkie fabuły – tu trzeba skupienia, cierpliwości i trochę samozaparcia. Jednak naprawdę warto! Bo przygody zawarte w tej książce są wartkie, dynamiczne i pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji.

„Mity nordyckie. Bogowie” świetnie uzupełniają wcześniejszy tom „Mity nordyckie. Bohaterowie” i razem tworzą naprawdę solidną, pełną panoramę nordyckiego świata. To jak złożyć układankę, w której każdy element nagle nabiera sensu.

Czyta się to jak podróż przez dziewięć światów nordyckiego uniwersum. Nie jest to tekst łatwy, ale niesamowicie wciągający – ma w sobie „to coś”, co sprawia, że nie chce się przestać przekładać kolejnych stron.

Topór odpowiedzią na każde pytanie

A jacy są ci nordyccy bohaterowie? Przeróżni! Jednak łączy ich jedno, nie jest im straszna wojaczka, a jednym z ważniejszych celów jest chęć zyskania sławy dzięki heroicznym czynom. Właśnie z tego powodu ich losy usłane są pełne przygód, potyczek, zwycięstw, ale też zdrad i podstępów. Nie ma jednak miejsca na nudę, bo ona... nie gwarantuje miejsca w Valhalli.

"Tej zniewagi nie zniósł już potomek Daga. Dołączył do brata na podwyższeniu, gdzie stały trony, dobył miecz spod płaszcza i dźgnął w pierś rodowca. Pchnął go znów ostrzem i kolejny raz. Yngwi, choć śmiertelnie ranny, zerwał się na równe nogi, jednym cięciem Alfa powalając. Upadł zaraz po tym. Zmarli obaj w tym samym miejscu".

Strona wizualna, czyli surowe piękno

Wydanie zachwyca – okładka jest zjawiskowa i od razu przyciąga wzrok, a wnętrze wzbogacone klimatycznymi rycinami, mapą i drzewem genealogicznym. Estetyka na poziomie, który aż prosi się, by zatrzymać na chwilę wzrok i poczuć nordycki chłód. Jednak na uznanie zasługują nie tylko grafiki, ale ogólna strona wizualna. Książka została wydana w bardzo estetyczny sposób, a tekst wzbogacony jest o przyciągające wzrok ozdobniki. Nie ma w nich jednak niepotrzebnej przesady – po prostu solidne, ładne wydanie.

Widać, że autor oddaje nie tylko epickie historie, ale i znaczenie symboli – mitologia staje się tłem do zrozumienia wartości, przeznaczenia, zdrady, miłości i podstępu. Ten rozbudowany przekaz, choć momentami przytłaczający, czyni książkę wyjątkowo wielowymiarową.

"Nidud, dowiedziawszy się o zniknięciu Regina, zapragnął mówić z Wölundem. Cóż mogło być przedmiotem rozmowy? Jakie pogróżki tudzież obelgi miał tym razem usłyszeć sługa? Pewne było jedynie, że pozorna dobroć włodarza szła w parze z bezwzględnością".

To lektura wymagająca, ale i fascynująca. Wciąga narracją, otula klimatem, uczy – czasem zmusza do zatrzymania się, oddechu i skupienia. Idealna dla tych, którzy chcą mitów, a nie jedynie ich popkulturowych echo.

Dla kogo?

Przede wszystkim jest to publikacja, która zachwyci miłośników mitologii (nie tylko nordyckiej). Znajdą oni w tych opowieściach echo dawnych czasów i legend, powtarzanych od tysięcy lat. Ale nie tylko! Również osoby rozmiłowanie w populturze mogą wiele zyskać dzięki poznaniu pierwowzoru. W końcu Loki, czy Thor to nie wymysł Marvela, a zasługa nordyckiej mitologii. Ten tom co prawda nie skupia się na bogach, jednak bohaterowie mają w sobie również wiele uroku (oraz pasji do wojaczki). I na końcu, książka może się też spodobać osobom, które cenią sobie fantastykę w klimatach mitologii.

Jeśli lubisz, gdy mitologia, ta pozycja jest dla Ciebie. Sięgnij po „Mity nordyckie. Bogowie” i daj się porwać opowieściom, które przetrwały wieki.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 7 września 2025

Zanim zapomnimy o życzliwości – Toshikazu Kawaguchi

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoRelacja



Seria książek Toshikazu Kawaguchiego to właśnie ta, która sprawiła, że zakochałam się w literaturze azjatyckiej. Jej subtelność, głębia emocji i sposób ukazywania codziennych chwil w zupełnie nowym świetle otworzyły przede mną drzwi do literackiego świata, który wcześniej był mi nieznany. „Zanim zapomnimy o życzliwości” to piąty tom tej serii, który ponownie przenosi nas do magicznej kawiarni w Tokio, gdzie czas płynie inaczej, a filiżanka kawy staje się mostem do przeszłości.


W tej części czworo nowych gości odwiedza kawiarnię, każdy z nich z innym powodem: chłopiec pragnie naprawić relacje swoich rozwodzących się rodziców, matka nie zdążyła nadać imienia swojemu dziecku, ojciec nie potrafi pogodzić się z wyborem córki, a kobieta żałuje, że nie wręczyła walentynkowego upominku. Wszyscy szukają ukojenia, nadziei i szansy na to, by ruszyć dalej.

Już wcześniej narzekałam na zgrany motyw i powtarzanie tego samego pomysłu. Nie inaczej jest i tym razem. Dlatego mnie samą zaskoczyło, że nadal czerpię z tej fabuły tyle przyjemności i wiele wzruszeń. Kawaguchi potrafi wciąż zaskakiwać świeżością emocji, mimo że formuła pozostaje niezmienna.

Najbardziej pomysłowe jest pierwsze spotkanie. Pod tym względem książka inaczej podchodzi do głównej koncepcji. Reszta tekstów zasadniczo powiela schemat, ale nie wpływa to negatywnie na poziom emocji. Teksty są nadal niesamowicie wzruszające, szczególnie przejęłam się podczas tekstu dotyczącego imienia dziecka. Interesująco też zaprezentowano kwestię zazdrości, która ukształtowała losy ostatniej bohaterki.

To, co uważam za minus, to nieustające powtarzanie zasad w każdym tekście. I nie tylko w dialogach, bo to ma sens przy nowych bohaterach, ale też w opisach. Na tym etapie serii nie jest to już niezbędne. Wcześniej podkreślało surowy klimat opowieści, teraz staje się powoli nurzące.

Zabrakło mi też większego udziału głównych bohaterów. Chciałabym, żeby ich losy zostały pchnięte bardziej do przodu. Nie ma też jakiegoś znaczącego zamknięcia. Książka kończy się nagle, po prostu urywa po zakończeniu spotkania ostatniej bohaterki.


Bez zmian pozostaje za to urok narracji. Nie mamy tutaj zbędnych ozdobników, czy wydumanych określeń. Lekko surowa, budząca emocje, ale nimi nie epatująca. Kawaguchi potrafi przekazać głębokie uczucia w prostych słowach, co sprawia, że każda historia jest autentyczna i poruszająca.

Może trochę narzekam, chociaż książka naprawdę mi się podobała, to jednak mam wrażenie, że powoli seria staje się zbyt przewidywalna. Większość bohaterów spotyka się z osobami, które zmarły, a oni mają coś do załatwienia. Pomysł ciekawy, ale na tym etapie serii koncepcja mogłaby się rozwinąć. Gdyby kilka tomów wydać w formie jednego, w zasadzie nie dałoby się zauważyć, że tekst miał być podzielony. Tak, mam ogromny sentyment do serii, ale dostrzegam też jej powtarzalność i liczę na coś więcej…

Na plus, bez zmian, klimat i opowiadania, które każą się zastanowić nad życiem. Czy przypadkiem nie odkładamy czegoś ważnego na przyszłość, która może nie nadejść? Kawaguchi zmusza nas do refleksji nad tym, co naprawdę liczy się w życiu i czy nie warto działać tu i teraz.

Podsumowując: „Zanim zapomnimy o życzliwości” to książka, która mimo pewnej przewidywalności nadal potrafi wzruszyć i skłonić do refleksji. Choć formuła zaczyna się powtarzać, emocje i przesłanie pozostają silne.

Jeśli lubisz książki, które poruszają serce i skłaniają do przemyśleń, ta pozycja z pewnością Cię nie zawiedzie. A Ty, czy masz w swoim życiu coś, co odkładasz na później, myśląc, że zawsze będzie czas? Może warto sięgnąć po tę książkę i zastanowić się, czy nie pora już działać?

Dominika Róg-Górecka

sobota, 6 września 2025

Ogień na wodzie – Jone Dover

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie



Fantasy ma to do siebie, że nigdy się nie starzeje. Możesz przeczytać setki książek, obejrzeć dziesiątki seriali i zagrać w niezliczone gry, a i tak gdzieś w głowie zostaje ten znajomy dreszcz – miecze, magia, mroczne krainy i bohater, który stoi samotnie przeciwko całemu złu świata. To trochę jak powrót do ulubionego smaku dzieciństwa: niby znasz go na pamięć, a i tak cieszy jak za pierwszym razem. „Ogień na wodzie” daje dokładnie to uczucie – to fantastyka, do której chce się wracać.


„Ogień na wodzie” to druga część serii Lone Wolf autorstwa Joe Devera – klasyka interaktywnej literatury fantasy, w której to czytelnik decyduje o krokach głównego bohatera. Wilk wyrusza, by zdobyć legendarny Sommerswerd – Słoneczny Miecz, który może ocalić Sommerlund przed mroczną inwazją. Na morzu czają się zdradzieckie fale, a na pokładzie – zdrajca. Czy podołasz wyzwaniu?

Seria Lone Wolf to kwintesencja gatunku: fantasy napędzane Twoimi decyzjami, a także rosnącym zestawem zdolności. Autor pozwala Ci wybrać Dyscypliny Kai, które determinują Twój styl gry – i to właśnie sprawia, że każdy czytelnik przeżywa tę historię nieco inaczej. Choć fabuła ma określony kierunek, to droga, którą docierasz do celu, bywa zaskakująco różnorodna.

Mechanika tej serii jest prosta, a jednocześnie bardzo satysfakcjonująca. W pierwszym tomie wybraliśmy kilka zdolności zwanych Dyscyplinami Kai – mogą to być np. Szósty Zmysł, Leczenie czy Śledzenie. Każda z nich wpływa na to, jak bohater poradzi sobie w danej sytuacji, a więc wybór naprawdę ma znaczenie. Do tego dochodzą dwa podstawowe współczynniki: Umiejętność Bojowa oraz Wytrzymałość, które określają nasze szanse w walce i odporność na obrażenia. Gdy spotkamy przeciwnika, korzystamy z tabeli walki – sumujemy swoją Umiejętność z losowo wylosowaną cyfrą (od 0 do 9), porównujemy z wynikiem przeciwnika i sprawdzamy efekt w tabeli. Dzięki temu każda potyczka jest dynamiczna, a losowość dodaje nutę nieprzewidywalności. W „Ogniu na wodzie” dochodzi jeszcze element kontynuacji – jeśli ukończyło się pierwszy tom, zaczynamy grę bogatsi o jedną nową Dyscyplinę i z lepszym ekwipunkiem, co sprawia, że naprawdę czuć rozwój postaci.

I właśnie – tym razem przygoda jest jeszcze bardziej dynamiczna. Przemierzasz nie tylko zdradliwe szlaki, ale także walczysz o przetrwanie na morzu. Tajemniczy wróg dybie na Twoje życie – a od Ciebie zależy, czy zdołasz ustalić, kto nim jest i powstrzymać go w porę.

Klimat? Klasyczne fantasy pełną gębą, dalej krwiste, mroczne i epickie – dokładnie jak w poprzednim tomie, tylko odrobinę bardziej podkręcone. Gdyby magia miała zapach, ściany tej opowieści pachniałyby stęchłym pergaminem, staliźnę ciemności i odrobiną soli morskiej.

Jedyne, co mnie nieco uwiera – to nadmiar losowości. Wiele wydarzeń zależy od wyniku rzutu kością, niezależnego od naszych umiejętności, czy decyzji. Śledzenie alternatywnych ścieżek fabularnych staje się trudniejsze, bo muszę pamiętać nie tyle, co postanowiłam, ile co wyrzuciłam na kostce.

Za to plusem jest rozwój postaci – od poprzedniej części nasz bohater nauczył się nowej zdolności (którą to my sami wybieramy!). Czuć progres, czuć, że Wilk dojrzewa – a to wciąga jeszcze bardziej, bo nie grasz tą samą postacią, lecz kimś, kto się zmienia.

Wydanie prezentuje się zachwycająco. Cudowna okładka, która podkreśla klimat rozgrywki. Ilustracje w treści stylowe i pasują do opowieści. Z kolei mapka ukryta za obwolutą pomaga zorientować się w trasie naszej przygody.

Podsumowując: „Ogień na wodzie” to klasyczne fantasy w interaktywnej formie, które z każdą decyzją i kolejnym paragrafem rozbudza adrenalinę. Jest dynamiczne, pełne nieoczekiwanych zwrotów, morskiego wiatru i zdradliwych fal. I do samego końca nie możesz być pewien... czy podołasz.

Dominika Róg-Górecka

wtorek, 2 września 2025

Kobieta, która oszukała świat – Nick Toscano, Beau Donelly

#WspółpracaRecenzencka #Filia 


Coraz częściej zamiast lekarza szukamy odpowiedzi w internecie – blogi, social media, wellness-guru wszelakiej maści. To kuszące: szybka porcja motywacji, przepis na życie… i nagle dieta ajurwedyjska ma leczyć raka lepiej niż onkolog. Brzmi groźnie? No właśnie – zagrożenie jest realne: pseudonauka może zrobić więcej szkody niż pożytku.


Autorzy – Nick Toscano i Beau Donelly – krok po kroku demontują mit Belle Gibson, która twierdziła, że pokonała raka różnymi dietami i terapiami alternatywnymi, promując aplikację i książkę kulinarną The Whole Pantry, część dochodów obiecując przekazać na cele charytatywne. Kłamstwa wyszły na jaw dzięki śledztwu dziennikarskiemu w 2015 roku. Sąd dwa lata później ukarał ją grzywną, której do dziś nie zapłaciła. To jedna z największych afer wellnessu, która pokazała, jak łatwo zmanipulować odbiorców w czasach social mediów.

Do tej pory nie słyszałam o Belle Gibson, dlatego ten tytuł wydał mi się niesamowicie ciekawy – ot, świat wellnessu w pigułce. Z książki dowiedziałam się też o mechanizmach manipulacji, wpływie mediów i sile autorytetu.


Autorzy nie ograniczają się do samego oszustwa — rozciągają temat na cały przemysł wellness, fake newsy, grę emocjami chorych, rolę tech-firm, brak weryfikacji i pokusy szybkiego zarobku. Trochę przez to wątek Belle został poszatkowany – momentami gubiłam tempo narracji. Ale z drugiej strony – dzięki temu poznałam historię wellnessu, jako fenomenu kulturowego i biznesowego. Dla mnie to przede wszystkim plus – bo o ile sama Belle mnie wciągnęła, to szerokie ujęcie tematu pozwoliło zrozumieć spojrzeć na zagadnienie z dystansu.

Narracja? Rewelacyjna. Książkę czytałam z większym napięciem niż niejeden kryminał – serio, nie mogłam się oderwać. Styl jest lekki, obrazowy, a autorzy potrafią wciągnąć w dramat i groteskę tej historii jednym zdaniem. Dociekliwi, ale z dystansem i takim lekko ironicznym tonem – idealnie to pasuje do tematu.

W książce znajdziemy mnóstwo wywiadów – zarówno osób oszukanych, dziennikarzy, ekspertów, jak i wpisów z mediów społecznościowych. Czasem miałam jednak poczucie „nadmiaru emocji”: relacje osób chorych, które uwierzyły, były mocne i potrzebne – pokazują jak naprawdę wygląda dramat – ale momentami przytłaczało mnie powtarzanie tej samej, okropnej prawdy: o cierpieniu, nadziei i oszustwie.

Podczas lektury łapałam się też na tym, że traktuję tę historię jako coś więcej niż opowieść o jednym spektakularnym kłamstwie. To obraz całej ery wellnessu – epoki, w której sprzedaje się nie tylko produkty, ale i iluzje. Autorzy świetnie pokazują, że winna nie jest tylko Belle – ale także ci, którzy bezrefleksyjnie ją wspierali.

Jest tu też ważny wątek odpowiedzialności mediów, wydawców czy nawet Apple’a, którzy bez weryfikacji promowali projekt Belle. To otwiera oczy na mechanizmy promocji i pozwala z dystansem spojrzeć na to, jak powstają współczesne autorytety. I w zakresie tych wątków czułam pewien niedosyt. Miałam wrażenie, że sam proces sądowy został omówiony zbyt emocjonalnie, przez co ciężko było mi skupić się na wyroku wobec wszystkich zaangażowanych podmiotów.

Podsumowując: plusy to wciągająca narracja, szeroki kontekst kulturowo-społeczny, bogactwo materiałów źródłowych i niebanalne spojrzenie na fenomen wellness. Zdecydowanie warto sięgnąć po ten tytuł!

Jeśli chcesz zrozumieć, jak łatwo można zostać zmanipulowanym przez atrakcyjną historię wellnessu – sięgnij po tę książkę. Świetnie napisana, wciągająca, ale też potrzebna – jak kawa bez cukru: mocna, ostra i – miejmy nadzieję – oczyszczająca. Ciekawa? To łap egzemplarz i daj znać, co myślisz!

Dominika Róg-Górecka

Tu mnie znajdziesz

Copyright © 2018 Recenzje na widelcu
| Distributed By Gooyaabi Templates