Featured

wtorek, 23 grudnia 2025

Kakao w czwartki – Michiko Aoyama


Popularność japońskich autorów rośnie z roku na rok – i wcale mnie to nie dziwi. Zwłaszcza tych, którzy specjalizują się w powieściach cosy, miękkich jak kocyk i kojących jak herbata po długim, męczącym dniu. W czasach, gdy wszyscy gdzieś pędzimy, takie książki są jak literacka przerwa na oddech. „Kakao w czwartki” idealnie wpisuje się w ten trend, oferując czytelnikowi chwilę wytchnienia, ciepła i refleksji.


Fabuła jest pozornie prosta, ale to właśnie w tej prostocie tkwi cały jej urok. W centrum wydarzeń znajduje się grupa osób, które w różnych okolicznościach trafiają na siebie i zaczynają splatać swoje historie. Każdy z bohaterów niesie ze sobą coś innego – drobne troski, większe marzenia, niepewność, a czasem zwykłą potrzebę bycia wysłuchanym. Ich losy przeplatają się w sposób naturalny, a czwartkowe kakao staje się pretekstem do rozmów, zmian i małych odkryć, które potrafią odmienić codzienność.

Ogromnym plusem jest to, że nie tkwimy wyłącznie w Japonii. Owszem, Tokio ma swój niepowtarzalny klimat, ale autorka zabiera nas także w inne miejsca – choćby do Australii – i robi to z wdziękiem. Ta zmiana scenerii nie jest przypadkowa. Ma znaczenie dla fabuły, ale też świetnie pokazuje, jak wszystko jest ze sobą połączone, jak decyzje jednych bohaterów odbijają się echem w życiu innych. To zabieg, który działa zarówno na poziomie historii, jak i konstrukcji całej książki, dodając jej lekkości i świeżości.

Bohaterowie są różnorodni, każdy na innym etapie życia, z innymi troskami i innymi pragnieniami. Jedni dopiero zaczynają dorosłość, inni próbują odnaleźć się po życiowych zakrętach, jeszcze inni szukają sensu w codziennych obowiązkach. Każdy z nich ma coś ważnego do przekazania – czasem wprost, czasem między wierszami. Jedyny minus? Rozdziały są krótkie. Aż za krótkie. Z przyjemnością spędziłabym z nimi więcej czasu, posłuchała ich dłużej, zajrzała głębiej w ich myśli. To trochę tak, jakby ktoś podał mi filiżankę kakao… ale tylko pół.

Klimat książki jest absolutnie cudowny – kojący, ciepły, dający do myślenia. To jedna z tych historii, które nie tylko wzruszają, ale też pocieszają. Tym razem dostajemy więcej pozytywnych emocji niż zazwyczaj w tego typu opowieściach, co jest miłą odmianą. To książka, która nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest. Po prostu otula.

Nie mogę też nie wspomnieć o okładce. Jest przepiękna – delikatna, klimatyczna, idealnie oddająca charakter opowieści. Taka, którą chce się mieć na widoku, a nie chować na półkę. Już sam jej widok sprawia, że człowiek ma ochotę zaparzyć coś ciepłego i zanurzyć się w lekturze.

Czy jest jakaś wada? W zasadzie tylko jedna: „Kakao w czwartki” nie wyróżnia się szczególnie na tle gatunku. Owszem, ma swój pomysł, a podróżowanie z bohaterami po różnych zakątkach świata to świetny dodatek, ale poza tym to po prostu kolejny zbiór pokrzepiających serce historii. Dla miłośników cosy – pozycja obowiązkowa. Dla osób szukających czegoś zupełnie nowego – raczej nie będzie zaskoczeń.

A ja? Polecam. Uwielbiam! I myślę, że w ciemno będę sięgać po każdą kolejną książkę autorki. Ma dar tworzenia historii, które działają jak ciepły kompres na zmęczoną duszę, a ja takie literackie kompresy bardzo sobie cenię.

Podsumowując: „Kakao w czwartki” to książka, która nie rewolucjonizuje gatunku, ale robi dokładnie to, czego od niej oczekujemy – koi, wzrusza, poprawia humor i zostawia nas z poczuciem, że świat może być trochę lepszy, jeśli tylko damy mu szansę.

Jeśli potrzebujesz czegoś lekkiego, ciepłego i pięknie napisanego – sięgnij. A jeśli już czytałaś lub czytałeś, koniecznie daj znać, jakie masz wrażenia. Chętnie porozmawiam o tej literackiej filiżance kakao.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 19 grudnia 2025

Trzy obiady z piekarnika. Mrożonki Frosty w wersji „wrzuć i piecz”

 #WspółpracaReklamowa dla Frosta.pl




Ten wpis powstał w ramach współpracy barterowej z marką Frosty – otrzymałam mrożonki do testowania i postanowiłam sprawdzić je w sposób, który najlepiej pasuje do mojego stylu gotowania: prosto, bez stania przy garach i bez marnowania czasu.


Zamiast klasycznego gotowania, postawiłam na pieczenie, bo piekarnik robi większość pracy za nas. Zasada w każdym przepisie była taka sama:


mięso lub ryba + mrożonki + przyprawy → wszystko do brytfanki → piekarnik


Bez rozmrażania, bez osobnych garnków. Tylko jeden zapiekany obiad.


Zasada wspólna dla wszystkich przepisów


  • mrożonki trafiają do naczynia prosto z zamrażarki
  • mięso lub ryba pieką się razem z warzywami
  • przyprawy według uznania (sól, pieprz, zioła, oliwa/masło)
  • jeden piekarnik, jedno naczynie, minimum sprzątania


To rozwiązanie idealne na dni, kiedy chcesz zjeść coś domowego, ale nie masz czasu ani energii na gotowanie „na raty”.

1. Schab pieczony z fasolką mrożoną oraz marchewką z groszkiem





Najbardziej klasyczne i sycące połączenie.


Do brytfanki trafiła:


  • schab wieprzowy
  • mrożona fasolka
  • mrożona marchewka z groszkiem


Całość doprawiłam solą, pieprzem i ulubionymi ziołami, skropiłam tłuszczem i wstawiłam do piekarnika. Mięso piecze się razem z warzywami, które przechodzą jego smakiem i nie wymagają żadnej wcześniejszej obróbki.


To dobry przykład na to, że mrożonki sprawdzają się nie tylko jako dodatek, ale jako pełnoprawna baza obiadu.


2. Dorsz pieczony z fasolką oraz marchewką z groszkiem



Ten sam zestaw warzyw, zupełnie inny efekt.


Dorsz to delikatna ryba, dlatego pieczenie z mrożonkami bardzo dobrze się tu sprawdza – warzywa chronią rybę przed przesuszeniem, a całość wychodzi lekka, ale nadal konkretna.


Do brytfanki:


  • filet z dorsza
  • mrożona fasolka
  • mrożona marchewka z groszkiem


Minimalna ilość przypraw i gotowe. To obiad, który spokojnie sprawdzi się także jako lżejsza kolacja.


3. Łosoś pieczony z mrożonką „zupa kalafiorowa” i fasolką z puszki



Najbardziej nieoczywisty wariant z całej trójki.


Do naczynia żaroodpornego trafił:


  • filet z łososia
  • mrożonka „zupa kalafiorowa” Frosty
  • fasolka z puszki



Zupa kalafiorowa została użyta nie jako zupa, ale jako gotowa mieszanka warzywna do pieczenia. Po upieczeniu stworzyła kremową, warzywną bazę pod rybą, a fasolka dodała sytości.


To przykład na to, że mrożonki można wykorzystywać zupełnie inaczej niż sugeruje nazwa na opakowaniu.


Dla mnie to realne ułatwienie codziennego gotowania – szczególnie wtedy, gdy liczy się czas, prostota i powtarzalność, która się nie nudzi.

A Wy lubicie takie dania?

niedziela, 7 grudnia 2025

Przeznaczeni do przypadku – Monika Żelewa

#reklama #MonikaŻelewa


Fantastyka nie zawsze musi być poważna. Wręcz przeciwnie – czasem najlepiej działa wtedy, gdy zdejmuje z siebie ciężar patosu i pozwala sobie na odrobinę luzu. Ale żeby taka historia była dobra, musi być kreatywna. Nie wystarczy wrzucić kilku smoków i magów do jednego kotła – trzeba jeszcze doprawić to pomysłem, który zaintryguje czytelnika. Monika Żelewa w swojej debiutanckiej powieści „Przeznaczeni do przypadku” postanowiła zrobić dokładnie to – i wyszło jej całkiem smakowicie.


Fabuła? Zaczyna się od młodego maga, który dziedziczy potężną księgę. Brzmi epicko? No cóż, problem w tym, że Alser – bo tak ma na imię nasz bohater – nie ma pojęcia, jak się nią posługiwać. A księga, jak na magiczny artefakt przystało, ma swoje humory i potrafi wpakować właściciela w kłopoty szybciej, niż zdąży pomyśleć „to na pewno dobry pomysł”. Do drużyny dołączają wampir-wyrzutek, elfia księżniczka uciekająca sprzed ołtarza i nietypowy poszukiwacz przygód. Razem tworzą ekipę, która ma zapobiec katastrofie… choć sami nie do końca wiedzą, jak. Brzmi jak początek żartu? A jednak działa – i to znakomicie.


„– Bezużyteczny człowiek w lesie. Błąd. – Powiedział nagle krasnolud. – Dla nas zaś szczęśliwy przypadek”.

 

Już od pierwszych stron można wyczuć, że największym atutem tej powieści jest humor. Czeka nas dowcip w najróżniejszych formach: w dialogach, kreacji świata, postaci, samej fabule – dosłownie na każdym kroku. To humor ironiczny, pełen ciętych ripost, z mnóstwem nawiązań do popkultury i klasyki fantasy. Miłośnicy gatunku, szczególnie Pratchetta, będą zachwyceni! Autorka bawi się konwencją, mruga do czytelnika, a jednocześnie nie zapomina o tym, że dobra historia musi mieć serce. Pod warstwą żartów kryje się refleksja o przeznaczeniu, przypadku i tym, że nie wszystko da się kontrolować – nawet z potężną księgą w ręku.


Co do fabuły – ma ogromny potencjał. Przygoda jest ciekawa, wielowątkowa, chociaż momentami dość chaotyczna. Bohaterowie często się rozdzielają i realizują zupełnie oddzielne misje, których celu sami nie są do końca świadomi. Z jednej strony jest to komiczne, z drugiej – sprawia wrażenie pewnego bałaganu w strukturze opowieści. Tempo akcji bywa nierówne: raz pędzi jak smok po trzech kawach, innym razem zatrzymuje się na dłużej, by pogłębić relacje między postaciami. Czy to wada? Niekoniecznie – ale widać, że to debiut.


„Czy można winić króla za krwawe mordy przeciwników politycznych? Konstypacja nie była tak małostkowa, jako królowa prawdopodobnie zrobiłaby to samo”.


Zwroty akcji? Ciekawe, dynamiczne i często… mocno losowe. „Przeznaczeni do przypadku” to książka, w której niespodzianki wyskakują zza pleców bohaterów jak króliki z kapelusza. Czy to minus? Jeśli ktoś lubi perfekcyjnie zaplanowane intrygi – może się krzywić. Ale jeśli cenisz spontaniczność i element zaskoczenia – będziesz się bawić świetnie.


Za to absolutnie uwielbiam motyw główny, czyli księgę, która sama pisze opowieść! To pomysł świeży, intrygujący i dający ogromne pole do zabawy. Tak samo jak wszystko, co się z nią wiąże – w tym narracja, która momentami zdaje się komentować wydarzenia z przymrużeniem oka. Genialne rozwiązanie, które dodaje książce charakteru.


„– Skąd mam mieć pewność, że puścicie mnie wolno, kiedy już wam pomogę? (...)

  Och. Na razie musi ci wystarczyć pewność, że w przeciwnym wypadku cię nie puścimy”.


Równie fajnie prezentują się bohaterowie. Każdy z nich reprezentuje pewną klasę i przełamuje (lub wyolbrzymia) przypisane jej stereotypy. Wampir, który jest wyrzutkiem, elfka uciekająca sprzed ołtarza, mag, który nie ogarnia własnej mocy – brzmi jak drużyna z różnych bajek, ale razem tworzą mieszankę wybuchową. Ich interakcje są zabawne, pełne spięć i zaskoczeń. To właśnie ta nieszablonowa ekipa sprawia, że przygoda nabiera rumieńców.


Dodam jeszcze, że styl Moniki Żelewy jest lekki, plastyczny i bardzo przystępny. Bez zbędnego patosu, z naturalnym rytmem i polotem. Dialogi są błyskotliwe, choć czasem aż nazbyt „mądre” jak na sytuację – ale to drobiazg. Autorka potrafi rozbawić, wzruszyć i zaskoczyć, a to w fantasy nie jest wcale takie oczywiste.


„– Będę miał przez to kłopoty (...) Studentom nie wolno korzystać z dywanów Szkoły bez pisemnego zezwolenia przedstawiciela kadry...

  A co wasz regulamin mówi na temat zaniedbywania obowiązku ratowania świata i narażaniu innych na niebezpieczeństwo poprzez kurczowe trzymanie się regulaminu?”.


Podsumowując: „Przeznaczeni do przypadku” to książka, która poprawia humor, wciąga i zostawia po sobie ciepłe wrażenie. Nie jest idealna – momentami chaotyczna, z fabułą, która lubi się rozbiegać – ale nadrabia pomysłowością, humorem i sympatycznymi bohaterami. Jeśli szukasz lekkiej, zabawnej fantastyki z twistem i mrugnięciem do Pratchetta – to jest lektura dla Ciebie.


Na koniec – czy przypadek jest nowym przeznaczeniem? Sprawdź sam. A potem wróć i powiedz, czy drużyna z przypadku skradła Ci serce.

Dominika Róg-Górecka


Recenzja we współpracy z portalem nakanapie.pl

środa, 26 listopada 2025

Socjalna – Karolina Wasilewska

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoFeeria



MOPS, pomoc społeczna, pracownicy socjalni, czy zasiłki – nie brzmi to dobrze, prawda? To słowa, których większość z nas stara się uniknąć, a nawet wyprzeć ze swojej świadomości. Nie lubimy myśleć zarówno o beneficjentach, jak i pracownikach. A może po prostu nie musimy? I właśnie za to uwielbiam literaturę faktu, że pozwala mi spojrzeć na takie obszary życia, od których zazwyczaj odwraca się wzrok. I „Socjalna” robi to w wyjątkowo intrygujący sposób.


„Socjalna” to tytuł, który ujrzał światło dzienne dzięki wydawnictwu Feeria, a napisany został przez Karolinę Wasilewską, byłą pracownicę socjalną. Dzięki temu czytelnik może poznać relacje z pierwszej ręki, w których ograniczenia systemowe przeplatają się z troską o drugiego człowieka.

Ta książka jest naprawdę niezła! I to na wielu płaszczyznach: po pierwszy, jest niesamowicie dobrze napisana, przystępna w odbiorze i niezwykle angażująca. Nie spodziewałam się aż takiej smykałki do pisania po osobie, która nie ma w tym zakresie wykształcenia barażowego i zawodowo zajmuje się czymś innym. Jednak w pewnym momencie autorka wspomina, że kocha czytać książki i… to widać! Ma naprawdę dopracowany warsztat.


Chociaż „Socjalna” to tytuł składa się z wielu poszczególnych historii, są one jednak tak dobrze ułożone, według sensownego klucza, dzięki czemu ich mnogość nie męczy. Autorka zdecydowała się na podział tematyczny, a każdy rozdział zaczyna się od krótkiego wstępu. To rozwiązanie bardzo dobrze się sprawdza i powoduje, że w książce nie ma chaosu.

Przejdźmy jednak do sedna, czyli samych historia. „Socjalna” otwiera oczy na wiele nieoczywistych spraw, pokazuje wprost, jak skomplikowane jest życie wielu ludzi. Co ciekawe, również samą siebie nie stawia na piedestale. Wiele razy wspomina o swoich ograniczeniach, czy podświadomych uprzedzeniach. Szczerze opowiada o tym, jak praca zmieniła jej podejście do wielu spraw.

Sytuacje jej podopiecznych są różne: wzruszające, przerażające, ale też urzekające. Chociaż pozytywnych wątków jest tu zdecydowanie za mało (co oczywiście wynika z omawianego zagadnienia), to jednak one też się pojawiają. Kolejnym tematem jest sama praca wykonywana przez socjalnych – ten temat jest równie ważny, co pomijany. Bo jeśli nikt nie będzie chciał pracować w tej instytucji, nikt też nie otrzyma pomocy.

„Socjalna” to tytuł, który zrobił na mnie wrażenie. Dobrze napisany, mądrze zaplanowany i poruszający ważkie zagadnienia. Zdecydowanie polecam i to nie tylko miłośnikom literatury faktu. Naprawdę warto!

Dominika Róg-Górecka

poniedziałek, 17 listopada 2025

Rok wśród kwiatów – Kim Keum Hee

#WspółpracaRecenzecnka @WydawnictwoWAB



Uwielbiam rośliny – serio, w moim mieszkaniu każda doniczka to potencjalny nowy członek zielonej rodziny. Ale nie mam ręki, a dokładniej, pamięci do kwiatów: podlewam nieregularnie, ignoruję kwestię nawozu o nawozie, a zdarza się, że zapominam, czy podlewałam w ogóle. Zawsze mam jednak dobre intencje – i „Rok wśród kwiatów” Kim Keum Hee trafił do mnie właśnie z tego powodu!


Kim Keum Hee pisze w tej książce dziennik swojego życia w Seulu, dzieląc się codziennymi obserwacjami roślin, które traktuje jak własne dzieci – w jej mieszkaniu rośnie kilkadziesiąt doniczkowych podopiecznych. Zimą autorka pisze o akacji srebrzystej, której delikatne liście budzą się do życia; latem o kaktusie, który po słabszym okresie pokazuje nowe korzenie, co daje jej nadzieję. Przez cały rok jej opowieści przeplatają się z refleksjami o miłości, przemijaniu, stracie i odpuszczaniu. To nie dramatyczna fabuła, nie wielkie zwroty akcji, ale subtelna, codzienna elegia życia – w którym rośliny są nie tylko ozdobą, ale kompankami i lustrem dla wewnętrznych stanów autorki.

Trudno jednoznacznie określić gatunek tej książki. To nie poradnik i nie klasyczna proza – to pewien eklektyczny zbiór myśli, który łączy elementy opowieści, dziennika i przewodnika po uważności. Każdy rozdział to inna scena z życia Kim Keum Hee, ale wszystkie razem składają się na jeden rok. Wspomnienia o podlewaniu, wzrostach i upadkach roślin splatają się z bardziej uniwersalnymi przemyśleniami o codzienności i nadziei. To nie filozofia na wielką skalę, ale właśnie ten drobny, codzienny ładunek emocjonalny sprawia, że książka ma głębię – mimo pozornie prostych scen.

Muszę przyznać, że „Rok wśród kwiatów” to tytuł bardzo specyficzny – i nie każdemu przypadnie do gustu. Nie ma tu spektakularnej akcji, ani wielkiego planu narracyjnego. Zamiast tego są zwykłe dni, drobne zdarzenia, ciepłe myśli i chwile zachwytu nad listkiem czy korzeniem. Ale to właśnie jest jej siła: klimat, lekkość i autentyczne nastawienie autorki. Czytając tę książkę, poczułam się jakbym trzymała kubek ciepłej herbaty i patrzyła przez okno na swoje rośliny – kojąco, delikatnie, z poczuciem, że świat jest pełen małych cudów.

Z drugiej strony – brak porywającej fabuły miał swoje minusy, przynajmniej dla mnie. Po długim, wyczerpującym dniu, gdy siadałam do lektury, moje myśli szybko uciekały gdzie indziej. Nie zawsze mogłam zanurzyć się w to spokojne tempo od razu. Dlatego najlepiej ta książka sprawdzała się u mnie w małych dawkach – kilka stron przed snem, kiedy umysł potrzebował ukojenia. W takich momentach była jak balsam, koiła i pomagała zasnąć.

Nie mogę też nie wspomnieć o oprawie graficznej – to totalny majstersztyk. Okładka jest subtelna, elegancka, aż chce się ją dotknąć. A ilustracje wewnątrz? Są pastelowe, akwarelowe, delikatne – idealnie współgrają z tonem tekstu i tematem roślin. Kwiatki, jako element graficzny, to mój absolutny faworyt – i w tej książce są po prostu przepiękne.



Bardzo doceniam przekaz, który płynie z kart „Roku wśród kwiatów”: optymizm, uważność, radość z prostych gestów. Autorka pokazuje, że pielęgnowanie roślin to nie tylko obowiązek, ale metafora życia: małe gesty znaczą wiele, a nadzieja – nawet w chwilach trudnych – daje siłę do patrzenia w przyszłość. Każdy czytelnik może znaleźć tu coś swojego: może to być ukojenie, inspiracja do refleksji albo po prostu przypomnienie, by zwolnić i docenić codzienność.

Warto dodać, że styl Kim Keum Hee jest elegancki, ale nie sztywny – pisze z czułością, ale potrafi też śmiać się z siebie. Dzięki temu jej głos brzmi blisko, jak rozmowa z kimś, kto zna ciężar bycia odpowiedzialnym za rośliny… i życie.

Podsumowując: „Rok wśród kwiatów. Dziennik koreańskiej miłośniczki roślin” to lektura dla tych, którzy szukają w książkach ciszy, ciepła i przyjaźni. To nie epicka powieść, ale małe okienko do świata, w którym rośliny są opiekunami duszy. Polecam ją każdemu, kto potrzebuje chwili spokoju i przypomnienia, że życie to także pielęgnowanie – siebie i tego, co nas otacza.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 2 listopada 2025

Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach – Leszek Milewski

#reklama #Theatrum illuminatum


Małe miasteczka mają w sobie coś magnetycznego – żyją własnym rytmem, rządzą się swoimi niepisanymi zasadami i zwyczajami. To mikrokosmos, w którym drobne wydarzenie może zakłócić codzienność i poprowadzić mieszkańców na zupełnie nowe tory. I właśnie do takiego świata przybywa bohaterka „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” – jej pojawienie się staje się punktem zapalnym w życiu całej społeczności.


Fabuła można streścić następująco: do małego miasteczka przyjeżdża dziewczyna o wyjątkowych dłoniach. I choć wcześniej „nic nigdy nie zdarzyło się ważniejszego” – ani pożar pieczarkarni, ani awans miejscowej drużyny, to jednak to właśnie jej obecność odmienia wszystko. To opowieść o pamięci miejsca, o mieszkańcach i dygresjach, które tworzą niezwykłą gawędę.

Na samym początku uwagę przyciągają grafiki – pełne detali, klimatyczne i intrygujące, każda zachęcająca do dalszej lektury. Jeszcze bardziej zachwycają okładki rozdziałów – w subtelny sposób nawiązują do treści i stanowią małe wyzwanie dla czujnego oka. Po każdym rozdziale z przyjemnością wracałam do nich, szukając powiązań i ukrytych znaczeń.

Narracja to kolejny charakterystyczny element tej książki – pełna powtórzeń, kolokwializmów i gwarowych niuansów, które unoszą stylistykę małomiasteczkowego języka. W tej opowieści sama forma zaczyna dominować nad treścią – fabuła staje się pretekstem do gawędy, której język snuje opowieść o miejscu i ludziach w niezwykły sposób.


„Dopiero po latach zrozumiałam, że pozory trwają tak długo, jak tylko chcemy, żeby trwały. Że wszystko, aby przetrwało, trzeba pielęgnować poza pozorami. Pozory rozkwitną nawet nie na pustyni, a na pozbawionej atmosfery stalowej planecie. Bo pozorom nie potrzeba nic poza chęcią by trwały”.


W tej powieści bohaterem nie jest pojedyncza postać, ale całe miasteczko – zbiorowy podmiot. Każdy mieszkaniec to ktoś zarazem wyjątkowy, jak i zwyczajny. Autor maluje obraz miejsca, które z perspektywy województwa łódzkiego – do którego sama należę – jawi się jako przeciętne, ale wyjątkowe w swoim wewnętrznym świecie. Dla mnie, mieszkanki Łodzi, było fascynujące tropić tropy konkretnych miasteczek – wspomniane Pabianice, Skierniewice – miejsca, które ostatniego lata odwiedziłam w ramach wojaży po regionie. Dzięki temu lektura zyskała nowe znaczenie.

A sama dziewczyna o wyjątkowych dłoniach? Choć jej przyjazd inicjuje całą historię i dominuje życie mieszkańców – nie dominuje właściwej fabuły. W rzeczywistości jest postacią drugoplanową, symbolem, katalizatorem zdarzeń, a nie pełnokrwistym bohaterem. Jej istnienie służy przede wszystkim temu, by pokazać coś istotnego o miasteczku.


„Naprawdę trudno jest uwierzyć, że będzie źle. Niby wiemy, że nie zawsze będzie lepiej. Ale trzeba wiele złej woli wobec siebie, by tak od razu uwierzyć w zło”.

„Dziewczynę…” czyta się nie dla wartkiej fabuły, ale dla narracyjnej atmosfery i szczególnego klimatu. Początkowo intrygowała, potem – zachwycała, ale momentami też męczyła. Gdy czułam się przytłoczona, odkładałam książkę na później. Choć książka ma raptem 180 stron, jej lektura zajęła mi kilka dni. Osoby szukające dynamicznej akcji mogą poczuć zawód, ale dla tych, którzy doceniają literacką stylistykę, miasto i pełniące rolę bohatera – to będzie pozycja wyjątkowa. A wspomnienia płynące po niej zostają na długo w głowie.

Dodatkowo warto docenić, że Milewski – znany dotychczas jako komentator sportowy – w nietuzinkowy sposób wkroczył na scenę literacką, wybierając formę literatury pięknej. To odważny debiut, który pełen jest symboliki, tożsamości i refleksji – wszystko to zaklęte w gawędziarskim stylu. „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” to książka, która prowokuje do myślenia: skąd pochodzimy, czy potrafimy spojrzeć na własne miejsce z dystansu? Milewski stawia pytania, ale nie udziela jednoznacznych odpowiedzi. To zachęta do podróży – w nieoczywiste regiony metaforycznego miasteczka, ale też ludzkiego życia.



„Z wysokości dzieciństwa nie da się całkiem nie mieć wiary, także w siebie. Nie da się zupełnie nie mieć złudzeń. Bo z wysokości dzieciństwa żadnych ścieżek wykluczyć jeszcze się nie da. Tak jak zasadą dorosłości, i dlatego dzieciństwa drugim biegunem, jest to, że w dorosłości z każdym dniem kolejne ścieżki się wykluczają”.

Podsumowując: „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” to nie książka dla każdego – to opowieść o tożsamości, pamięci i lokalności, która pełni funkcje całego świata, chociaż jest tylko plamą na wielkiej mapie. Fabuła jest tutaj jedynie pretekstem, a każda czytelniczka i każdy czytelnik odnajdzie w niej coś innego. Dla mnie – to była intrygująca i niecodzienna lektura, która zostawia po sobie trwały ślad.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 26 października 2025

Samotnie przeciwko falom – Nicholas Johnson

#WspółpracaRecenzecnka #BlackMonk 


H. P. Lovecraft to twórca, którego nazwisko zna chyba każdy, kto choć raz sięgnął po mroczną literaturę. Jego opowieści o niepojętym, o istotach z głębin kosmosu i ludzkich umysłów, ukształtowały cały nurt horroru – ten chłodny, intelektualny, przesycony grozą, ale pozbawiony tanich strachów. Lovecraft stworzył coś więcej niż historie – zaprojektował sposób myślenia o świecie, w którym człowiek jest zaledwie drobnym pyłkiem wobec potęgi kosmicznego chaosu. I właśnie to poczucie niewielkości wobec nieznanego przeniknęło popkulturę do szpiku: od gier, przez filmy, po muzykę. Trudno dziś znaleźć twórcę, który choć raz nie inspirował się jego wizją. Nic więc dziwnego, że kiedy trafiła do mnie książka „Samotnie przeciwko falom”, wiedziałam, że to nie będzie zwykła przygoda. To Lovecraft w wersji interaktywnej – i to takiej, która wciąga od pierwszego rzutu kością.


„Samotnie przeciwko falom” to historia badacza, który przybywa do sennego miasteczka Esbury w stanie Massachusetts w 1920 roku. Z pozoru idylliczne jezioro, pachnące sosnowym lasem i odbijające zachody słońca, szybko odsłania swoje drugie oblicze. Zaczynają się dziać rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Ktoś znika, ktoś inny mówi o dziwnych rytuałach, a w wodzie czai się coś, co nigdy nie powinno było się tam znaleźć. Każdy wybór – nawet pozornie błahy – może prowadzić do zguby lub odkrycia prawdy. W tej grze-książce fabuła nie jest zamknięta w sztywnych ramach. To od nas zależy, dokąd dotrzemy, czy przeżyjemy, a może… znikniemy w głębinach razem z tajemnicą jeziora.

Za publikację odpowiada wydawnictwo Black Monk, które wyspecjalizowało się w paragrafowych adaptacjach i grach osadzonych w świecie Lovecrafta. „Samotnie przeciwko falom” to forma pośrednia między klasycznym papierowym RPG a typową paragrafówką. Mechanika jest tu wyczuwalna – trzeba rzucać kośćmi, pilnować statystyk i podejmować decyzje zgodnie z zasadami – ale nie przytłacza. To nie jest lektura, przy której tylko przewracamy strony i wybieramy „co dalej”. Tutaj naprawdę gramy. I czujemy, że nasze decyzje mają znaczenie. To właśnie ten element ryzyka i przypadkowości sprawia, że każda rozgrywka smakuje inaczej.


Klimat jest dokładnie taki, jakiego można by oczekiwać po świecie inspirowanym Lovecraftem – gęsty, duszny, pełen niepokoju. Miasteczko Esbury zdaje się być jednym z tych miejsc, które z zewnątrz wyglądają spokojnie, ale im dłużej się tam przebywa, tym bardziej coś w człowieku drży. Czułam się, jakbym naprawdę zanurzała się w tej rzeczywistości, niepewna, co znajdę za kolejnym rozdziałem. Tajemnica wciąga bez reszty, a świadomość, że mogę mieć wpływ na bieg wydarzeń, sprawia, że emocje są zupełnie inne niż przy zwykłej lekturze.

Wizualnie książka jest małym dziełem sztuki. Okładka robi wrażenie – mroczna, subtelnie niepokojąca, doskonale wprowadzająca w klimat opowieści. W środku znajdziemy klimatyczne ilustracje, które nie tylko zdobią, ale też budują napięcie. Cała seria wydana przez Black Monka ma ten charakterystyczny, chłodny urok: estetyka, czcionki, papier – wszystko spójne i konsekwentne. Widać, że nad projektem czuwa ktoś, kto rozumie, jak ważne w immersji są detale.


Przyznam, że to jedna z niewielu książek, przy których naprawdę czułam niepokój. Nie mogłam przewidzieć, co przyniesie następny rzut kością. Czasem miałam wrażenie, że los ze mnie drwi, innym razem – że daje mi szansę. Ta niepewność okazała się najlepszą częścią zabawy.

Zaskoczyło mnie też, jak bardzo książka potrafi uczyć pokory. Tutaj nie da się wszystkiego kontrolować. Czasem trzeba po prostu poddać się fali – dosłownie i metaforycznie – i zobaczyć, dokąd nas poniesie. To doświadczenie innego rodzaju, bardziej angażujące niż klasyczna powieść, ale też bardziej osobiste.


Podsumowując: „Samotnie przeciwko falom” to niezwykle udane połączenie gry paragrafowej i literackiej przygody w duchu Lovecrafta. Wciąga, fascynuje, momentami przeraża, ale przede wszystkim – daje poczucie sprawczości. Nie jest to pozycja, którą się po prostu „czyta”. To książka, którą się przeżywa.

Więc jeśli masz ochotę na coś innego niż klasyczna lektura – zaparz herbatę, przygotuj kości i daj się porwać tej opowieści. Wejdź do Esbury, spójrz w głąb jeziora i sprawdź, czy odważysz się stawić czoła temu, co kryje się pod powierzchnią. A potem wróć i powiedz, jak poszło – bo w tej grze naprawdę każdy los może być inny.

Dominika Róg-Górecka

sobota, 25 października 2025

1cm + Love - Eun-Ju Kim

#WspółpracaRecenzencka #Makami


Miłość – często wyobrażamy ją sobie jako coś spektakularnego. Wielkie słowa, dramatyczne gesty, pocałunki w deszczu i wyznania pod rozgwieżdżonym niebem. A przecież w codzienności, między „dzień dobry” a „dobranoc”, kryje się jej zupełnie inna twarz. Bardziej przyziemna, cichsza, nie tak widowiskowa, ale przez to właśnie – prawdziwsza. To ta miłość, która objawia się w spojrzeniu, w dotyku dłoni, w tym, że ktoś zapamiętał, jak lubisz kawę. I paradoksalnie właśnie w tym tkwi jej największe piękno – w prostocie, w bliskości, w milczeniu, które niczego nie wymaga.


„1cm + Love” autorstwa Kim Eun-joo to książka, która próbuje uchwycić dokładnie ten rodzaj miłości – codzienny, ciepły, niewielki w słowach, ale ogromny w znaczeniu. To nie jest klasyczna powieść, nie ma fabuły w tradycyjnym sensie. To raczej wizualna opowieść o emocjach i relacjach, przedstawiona za pomocą krótkich tekstów, rysunków, aforyzmów i uroczych historii białego i brązowego misia. Każda strona to inna refleksja – czasem zabawna, czasem melancholijna, czasem tak prosta, że aż zaskakująca swoją prawdziwością. Autorka pokazuje, że wystarczy jeden centymetr – gestu, uśmiechu, słowa – by serca mogły się zbliżyć.



To książka specyficzna, trochę jakby nie mogła się zdecydować, czym właściwie chce być. Ani poradnik, ani powieść, ani poezja – a jednak po trochu wszystkim naraz. Kim Eun-joo bawi się formą, przeplata krótkie zdania-myśli z dłuższymi tekstami, dorzuca coś w rodzaju miniopowieści, potem wtrąca komiks, po czym nagle zmienia rytm i serwuje dwustronicową refleksję o życiu i uczuciach. Przyznaję, że chwilami trudno było mi się w tym odnaleźć. Ten drobny chaos, brak ciągłości i struktury trochę utrudniały skupienie. Zastanawiałam się, czy to jeszcze książka, czy już kolaż myśli i obrazów. Nie wyniosłam z niej wielkiej przemiany ani odkrycia, ale dała mi coś innego – przyjemność niespiesznego obcowania z czymś po prostu ładnym.

I właśnie to jest jej ogromny atut – klimat. Ciepły, delikatny, spokojny. Z „1cm + Love” nie czytałam jak z obowiązku, tylko z potrzeby oddechu. To książka, którą się nie „pochłania”, tylko przegląda z uśmiechem, popijając herbatę i pozwalając, by kolejne ilustracje wprowadzały w nastrój łagodnej romantyczności. Jest w niej coś z wieczoru pod kocem, gdy świat na chwilę zwalnia, a my po prostu jesteśmy – tu i teraz.

Absolutnie cudowne są ilustracje. Zachwyciły mnie od pierwszej strony. Ciepłe, subtelne, pełne wdzięku. Historie białego i brązowego misia, ich drobne gesty i codzienne scenki tworzą świat tak uroczy, że trudno się nie uśmiechnąć. To właśnie one – nie słowa – sprawiają, że książka ma duszę. Są poruszające, delikatnie humorystyczne i przede wszystkim przepełnione emocjami. To zdecydowanie największa wartość tej pozycji i powód, dla którego chciałoby się ją mieć na półce, choćby tylko po to, by od czasu do czasu do niej zajrzeć i poprawić sobie nastrój.


Jeśli chodzi o treść – przekaz jest jak najbardziej prawdziwy, ale też nieszczególnie odkrywczy. To raczej zbiór refleksji, które większość z nas już zna, tylko może nie zawsze je zauważa. Trudno więc traktować tę książkę jako poradnik czy przewodnik po relacjach. Myślę, że bardziej przemówi do młodszych czytelników – tych, którzy dopiero zaczynają poznawać smak miłości, przeżywają pierwsze związki, pierwsze rozczarowania i pierwsze zachwyty. Dla osób z większym bagażem doświadczeń sporo refleksji może wydać się po prostu oczywista.

„1cm + Love” zachwyca przede wszystkim stroną wizualną. Jeśli lubisz piękne wydania, estetyczne ilustracje i krótkie, złote myśli – śmiało. To tytuł, który sprawdzi się idealnie jako prezent, jako towarzysz spokojnych wieczorów albo po prostu mały poprawiacz nastroju. Ale nie spodziewaj się poradnika o miłości ani głębokich analiz emocji – to raczej zbiór ciepłych obserwacji, które przypominają, że uczucia mieszkają w drobiazgach.

Podoba mi się, że autorka nie moralizuje, nie narzuca gotowych recept. Raczej zaprasza, by się zatrzymać i zauważyć. Miłość nie jest tu deklaracją, a stanem bycia. I choć nie z każdą stroną się zgadzałam, to jednak cieszę się, że dałam się porwać temu miękkiemu, ilustracyjnemu światu. Może właśnie o to chodzi – by czasem po prostu spojrzeć na drugiego człowieka i dostrzec te symboliczne „jeden centymetr”.

Podsumowując, „1cm + Love” to urocza, estetyczna książka, która nie obiecuje wielkich odkryć, ale oferuje coś równie cennego – spokój, ciepło i odrobinę refleksji. Jeśli potrzebujesz chwili wytchnienia i lubisz, gdy książka bardziej otula niż zaskakuje, sięgnij po nią. A jeśli już ją znasz, napisz w komentarzu, jaki drobny gest dziś zrobił Ci różnicę – może to właśnie te małe centymetry znaczą najwięcej.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 24 października 2025

Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb – Izumi Kizara

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoKirin 


W obliczu nadchodzącego dnia Wszystkich Świętych, kiedy wspomnienia o tych, których już z nami nie ma, wracają z większą siłą, temat przemijania staje się szczególnie aktualny. To moment, w którym zastanawiamy się nad tym, co pozostaje po nas i po naszych bliskich. W literaturze motyw śmierci i utraty przewija się od wieków, ale w takiej formie, jaką proponuje „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb”, spotkałam się po raz pierwszy. To opowieść o odchodzeniu, ale jeszcze bardziej – o trwaniu. O tym, że nawet po największej stracie można wciąż gotować, rozmawiać, śmiać się i żyć.


Fabuła tej niepozornej, a jednak głęboko poruszającej książki rozwija się powoli, w rytmie codzienności. Dwudziestopięcioletni Kazuki umiera, pozostawiając żonę Tetsuko, ojca i kuzyna Torao, którzy próbują na nowo odnaleźć sens w świecie bez niego. Tetsuko zostaje w domu teścia, jakby nie była jeszcze gotowa odejść. Ojciec stara się wypełnić pustkę rutyną, a Torao – kuzyn Kazukiego – nie potrafi odpuścić wspomnień i więzi, która ich łączyła. Ich losy splatają się z historiami innych: sąsiadki, kucharza, kobiety próbującej odbudować siebie po utracie bliskiej osoby. Z ich drobnych, codziennych zdarzeń powstaje historia o tym, jak trudno pogodzić się ze stratą, ale i jak bardzo warto próbować.

Choć opis fabuły sugeruje, że to książka gotowa wzruszyć od pierwszych stron, emocje przychodzą tu powoli. Pierwszy rozdział skupia się na Tetsuko, na jej codzienności – parzeniu herbaty, sprzątaniu, rozmowie przy stole – i nie od razu chwyta za serce. Dopiero z czasem, z każdą kolejną stroną, bohaterowie stają się nam coraz bliżsi. Poznajemy ich w drobiazgach, w niepozornych gestach i urywkach rozmów. I nagle, niemal niepostrzeżenie, zaczynamy rozumieć ich ból. Bo choć nie rozpaczają w sposób teatralny, choć nie mówią o stracie wprost, to w ciszy między słowami czuć najwięcej. Wtedy przychodzi wzruszenie – ciche, prawdziwe i takie, które zostaje na długo.


„Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” często porównuje się do „Zanim wystygnie kawa”. Rozumiem to, ale nie do końca się z tym zgadzam. O ile „Zanim wystygnie kawa” działa jak emocjonalna bomba – zaskakuje zwrotami akcji i gra na fantastycznym pomyśle – o tyle „Wczorajsze curry…” jest znacznie spokojniejsze. Składa się z kilku opowieści, które tworzą wspólną całość, z bohaterami powracającymi, spotykającymi się i odchodzącymi. To czyni historię spójną, bardziej osobistą i pełniejszą. „Zanim wystygnie kawa” pamiętałam jako zbiór poruszających scen, „Wczorajsze curry…” – jako całość, z emocją, która rośnie, zamiast wybuchać.

Klimat tej książki również jest inny. Nie znajdziemy tu pastelowego „cozy” ciepła, które otula jak kocyk. Jest za to zwykły dom, miska ryżu, zapach przypraw i rozmowy, które nie prowadzą do wielkich konkluzji. A mimo to – jest w tym coś niezwykle kojącego. Z każdą stroną opowieść staje się coraz bardziej poruszająca, ale nie przez łzy, tylko przez prawdę. To książka, która pokazuje codzienność taką, jaka jest – pełną blasków, cieni, ale też szarości. Taką, którą się przeżywa, a nie tylko wspomina.


Ciekawostką jest, że autorami powieści są Tsutomu Izumi i Tokiko Megi – małżeństwo z ogromnym doświadczeniem scenopisarskim. Piszą razem od lat, tworząc scenariusze do filmów i seriali, a tu po raz pierwszy przenieśli swoją wrażliwość na papier. I to czuć. Dialogi brzmią naturalnie, postaci są wiarygodne, a każda scena ma w sobie coś filmowego. Widać tu oko scenarzystów, którzy potrafią dostrzec znaczenie w pozornie nieistotnych gestach. To nie książka, którą się tylko czyta – to historia, którą się ogląda w wyobraźni.

Czy polecam? Zdecydowanie tak. Nie jest to lektura dla tych, którzy szukają szybkiej akcji i fajerwerków emocjonalnych, ale dla tych, którzy lubią, gdy literatura daje im przestrzeń do oddechu. „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” wyróżnia się na tle wielu azjatyckich tytułów, które skupiają się na przytulnym klimacie i nostalgii. Tu nostalgia ma głębię, a smutek – sens.

Tytuł sam w sobie mnie oczarował. „Wczorajsze curry” to smak wspomnień, które dojrzewają, nabierają intensywności z czasem. „Jutrzejszy chleb” – to symbol nadziei, że coś nowego jeszcze nas czeka. Te dwa obrazy świetnie oddają ducha książki: coś, co było i co dopiero nadejdzie, splecione w jednym życiu, jednej kuchni, jednym sercu. I choć tematyka bywa ciężka, nie brakuje tu też humoru. Tak, scena w hotelu miłości była dokładnie tym momentem, kiedy parsknęłam śmiechem.

„Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” to książka o stracie, która nie boli ostro, tylko cicho. O ludziach, którzy nie wiedzą, jak żyć dalej – więc po prostu żyją. To opowieść o miłości, żałobie i wspomnieniach, które jak zapach przypraw unoszą się długo po tym, gdy już opuścimy kuchnię.

Jeśli szukasz historii, która pozwoli Ci się zatrzymać, spojrzeć na przemijanie z czułością i znaleźć w nim odrobinę światła – sięgnij po „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb”. To lektura, którą się nie tylko czyta, ale też smakuje. A kiedy już skończysz, daj znać – jestem bardzo ciekawa, jaki smak zostawiła w Tobie.

Dominika Róg-Górecka

Tu mnie znajdziesz

Copyright © 2018 Recenzje na widelcu
| Distributed By Gooyaabi Templates