Featured

niedziela, 2 listopada 2025

Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach – Leszek Milewski

#reklama #Theatrum illuminatum


Małe miasteczka mają w sobie coś magnetycznego – żyją własnym rytmem, rządzą się swoimi niepisanymi zasadami i zwyczajami. To mikrokosmos, w którym drobne wydarzenie może zakłócić codzienność i poprowadzić mieszkańców na zupełnie nowe tory. I właśnie do takiego świata przybywa bohaterka „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” – jej pojawienie się staje się punktem zapalnym w życiu całej społeczności.


Fabuła można streścić następująco: do małego miasteczka przyjeżdża dziewczyna o wyjątkowych dłoniach. I choć wcześniej „nic nigdy nie zdarzyło się ważniejszego” – ani pożar pieczarkarni, ani awans miejscowej drużyny, to jednak to właśnie jej obecność odmienia wszystko. To opowieść o pamięci miejsca, o mieszkańcach i dygresjach, które tworzą niezwykłą gawędę.

Na samym początku uwagę przyciągają grafiki – pełne detali, klimatyczne i intrygujące, każda zachęcająca do dalszej lektury. Jeszcze bardziej zachwycają okładki rozdziałów – w subtelny sposób nawiązują do treści i stanowią małe wyzwanie dla czujnego oka. Po każdym rozdziale z przyjemnością wracałam do nich, szukając powiązań i ukrytych znaczeń.

Narracja to kolejny charakterystyczny element tej książki – pełna powtórzeń, kolokwializmów i gwarowych niuansów, które unoszą stylistykę małomiasteczkowego języka. W tej opowieści sama forma zaczyna dominować nad treścią – fabuła staje się pretekstem do gawędy, której język snuje opowieść o miejscu i ludziach w niezwykły sposób.


„Dopiero po latach zrozumiałam, że pozory trwają tak długo, jak tylko chcemy, żeby trwały. Że wszystko, aby przetrwało, trzeba pielęgnować poza pozorami. Pozory rozkwitną nawet nie na pustyni, a na pozbawionej atmosfery stalowej planecie. Bo pozorom nie potrzeba nic poza chęcią by trwały”.


W tej powieści bohaterem nie jest pojedyncza postać, ale całe miasteczko – zbiorowy podmiot. Każdy mieszkaniec to ktoś zarazem wyjątkowy, jak i zwyczajny. Autor maluje obraz miejsca, które z perspektywy województwa łódzkiego – do którego sama należę – jawi się jako przeciętne, ale wyjątkowe w swoim wewnętrznym świecie. Dla mnie, mieszkanki Łodzi, było fascynujące tropić tropy konkretnych miasteczek – wspomniane Pabianice, Skierniewice – miejsca, które ostatniego lata odwiedziłam w ramach wojaży po regionie. Dzięki temu lektura zyskała nowe znaczenie.

A sama dziewczyna o wyjątkowych dłoniach? Choć jej przyjazd inicjuje całą historię i dominuje życie mieszkańców – nie dominuje właściwej fabuły. W rzeczywistości jest postacią drugoplanową, symbolem, katalizatorem zdarzeń, a nie pełnokrwistym bohaterem. Jej istnienie służy przede wszystkim temu, by pokazać coś istotnego o miasteczku.


„Naprawdę trudno jest uwierzyć, że będzie źle. Niby wiemy, że nie zawsze będzie lepiej. Ale trzeba wiele złej woli wobec siebie, by tak od razu uwierzyć w zło”.

„Dziewczynę…” czyta się nie dla wartkiej fabuły, ale dla narracyjnej atmosfery i szczególnego klimatu. Początkowo intrygowała, potem – zachwycała, ale momentami też męczyła. Gdy czułam się przytłoczona, odkładałam książkę na później. Choć książka ma raptem 180 stron, jej lektura zajęła mi kilka dni. Osoby szukające dynamicznej akcji mogą poczuć zawód, ale dla tych, którzy doceniają literacką stylistykę, miasto i pełniące rolę bohatera – to będzie pozycja wyjątkowa. A wspomnienia płynące po niej zostają na długo w głowie.

Dodatkowo warto docenić, że Milewski – znany dotychczas jako komentator sportowy – w nietuzinkowy sposób wkroczył na scenę literacką, wybierając formę literatury pięknej. To odważny debiut, który pełen jest symboliki, tożsamości i refleksji – wszystko to zaklęte w gawędziarskim stylu. „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” to książka, która prowokuje do myślenia: skąd pochodzimy, czy potrafimy spojrzeć na własne miejsce z dystansu? Milewski stawia pytania, ale nie udziela jednoznacznych odpowiedzi. To zachęta do podróży – w nieoczywiste regiony metaforycznego miasteczka, ale też ludzkiego życia.



„Z wysokości dzieciństwa nie da się całkiem nie mieć wiary, także w siebie. Nie da się zupełnie nie mieć złudzeń. Bo z wysokości dzieciństwa żadnych ścieżek wykluczyć jeszcze się nie da. Tak jak zasadą dorosłości, i dlatego dzieciństwa drugim biegunem, jest to, że w dorosłości z każdym dniem kolejne ścieżki się wykluczają”.

Podsumowując: „Dziewczyna o wyjątkowych dłoniach” to nie książka dla każdego – to opowieść o tożsamości, pamięci i lokalności, która pełni funkcje całego świata, chociaż jest tylko plamą na wielkiej mapie. Fabuła jest tutaj jedynie pretekstem, a każda czytelniczka i każdy czytelnik odnajdzie w niej coś innego. Dla mnie – to była intrygująca i niecodzienna lektura, która zostawia po sobie trwały ślad.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 26 października 2025

Samotnie przeciwko falom – Nicholas Johnson

#WspółpracaRecenzecnka #BlackMonk 


H. P. Lovecraft to twórca, którego nazwisko zna chyba każdy, kto choć raz sięgnął po mroczną literaturę. Jego opowieści o niepojętym, o istotach z głębin kosmosu i ludzkich umysłów, ukształtowały cały nurt horroru – ten chłodny, intelektualny, przesycony grozą, ale pozbawiony tanich strachów. Lovecraft stworzył coś więcej niż historie – zaprojektował sposób myślenia o świecie, w którym człowiek jest zaledwie drobnym pyłkiem wobec potęgi kosmicznego chaosu. I właśnie to poczucie niewielkości wobec nieznanego przeniknęło popkulturę do szpiku: od gier, przez filmy, po muzykę. Trudno dziś znaleźć twórcę, który choć raz nie inspirował się jego wizją. Nic więc dziwnego, że kiedy trafiła do mnie książka „Samotnie przeciwko falom”, wiedziałam, że to nie będzie zwykła przygoda. To Lovecraft w wersji interaktywnej – i to takiej, która wciąga od pierwszego rzutu kością.


„Samotnie przeciwko falom” to historia badacza, który przybywa do sennego miasteczka Esbury w stanie Massachusetts w 1920 roku. Z pozoru idylliczne jezioro, pachnące sosnowym lasem i odbijające zachody słońca, szybko odsłania swoje drugie oblicze. Zaczynają się dziać rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Ktoś znika, ktoś inny mówi o dziwnych rytuałach, a w wodzie czai się coś, co nigdy nie powinno było się tam znaleźć. Każdy wybór – nawet pozornie błahy – może prowadzić do zguby lub odkrycia prawdy. W tej grze-książce fabuła nie jest zamknięta w sztywnych ramach. To od nas zależy, dokąd dotrzemy, czy przeżyjemy, a może… znikniemy w głębinach razem z tajemnicą jeziora.

Za publikację odpowiada wydawnictwo Black Monk, które wyspecjalizowało się w paragrafowych adaptacjach i grach osadzonych w świecie Lovecrafta. „Samotnie przeciwko falom” to forma pośrednia między klasycznym papierowym RPG a typową paragrafówką. Mechanika jest tu wyczuwalna – trzeba rzucać kośćmi, pilnować statystyk i podejmować decyzje zgodnie z zasadami – ale nie przytłacza. To nie jest lektura, przy której tylko przewracamy strony i wybieramy „co dalej”. Tutaj naprawdę gramy. I czujemy, że nasze decyzje mają znaczenie. To właśnie ten element ryzyka i przypadkowości sprawia, że każda rozgrywka smakuje inaczej.


Klimat jest dokładnie taki, jakiego można by oczekiwać po świecie inspirowanym Lovecraftem – gęsty, duszny, pełen niepokoju. Miasteczko Esbury zdaje się być jednym z tych miejsc, które z zewnątrz wyglądają spokojnie, ale im dłużej się tam przebywa, tym bardziej coś w człowieku drży. Czułam się, jakbym naprawdę zanurzała się w tej rzeczywistości, niepewna, co znajdę za kolejnym rozdziałem. Tajemnica wciąga bez reszty, a świadomość, że mogę mieć wpływ na bieg wydarzeń, sprawia, że emocje są zupełnie inne niż przy zwykłej lekturze.

Wizualnie książka jest małym dziełem sztuki. Okładka robi wrażenie – mroczna, subtelnie niepokojąca, doskonale wprowadzająca w klimat opowieści. W środku znajdziemy klimatyczne ilustracje, które nie tylko zdobią, ale też budują napięcie. Cała seria wydana przez Black Monka ma ten charakterystyczny, chłodny urok: estetyka, czcionki, papier – wszystko spójne i konsekwentne. Widać, że nad projektem czuwa ktoś, kto rozumie, jak ważne w immersji są detale.


Przyznam, że to jedna z niewielu książek, przy których naprawdę czułam niepokój. Nie mogłam przewidzieć, co przyniesie następny rzut kością. Czasem miałam wrażenie, że los ze mnie drwi, innym razem – że daje mi szansę. Ta niepewność okazała się najlepszą częścią zabawy.

Zaskoczyło mnie też, jak bardzo książka potrafi uczyć pokory. Tutaj nie da się wszystkiego kontrolować. Czasem trzeba po prostu poddać się fali – dosłownie i metaforycznie – i zobaczyć, dokąd nas poniesie. To doświadczenie innego rodzaju, bardziej angażujące niż klasyczna powieść, ale też bardziej osobiste.


Podsumowując: „Samotnie przeciwko falom” to niezwykle udane połączenie gry paragrafowej i literackiej przygody w duchu Lovecrafta. Wciąga, fascynuje, momentami przeraża, ale przede wszystkim – daje poczucie sprawczości. Nie jest to pozycja, którą się po prostu „czyta”. To książka, którą się przeżywa.

Więc jeśli masz ochotę na coś innego niż klasyczna lektura – zaparz herbatę, przygotuj kości i daj się porwać tej opowieści. Wejdź do Esbury, spójrz w głąb jeziora i sprawdź, czy odważysz się stawić czoła temu, co kryje się pod powierzchnią. A potem wróć i powiedz, jak poszło – bo w tej grze naprawdę każdy los może być inny.

Dominika Róg-Górecka

sobota, 25 października 2025

1cm + Love - Eun-Ju Kim

#WspółpracaRecenzencka #Makami


Miłość – często wyobrażamy ją sobie jako coś spektakularnego. Wielkie słowa, dramatyczne gesty, pocałunki w deszczu i wyznania pod rozgwieżdżonym niebem. A przecież w codzienności, między „dzień dobry” a „dobranoc”, kryje się jej zupełnie inna twarz. Bardziej przyziemna, cichsza, nie tak widowiskowa, ale przez to właśnie – prawdziwsza. To ta miłość, która objawia się w spojrzeniu, w dotyku dłoni, w tym, że ktoś zapamiętał, jak lubisz kawę. I paradoksalnie właśnie w tym tkwi jej największe piękno – w prostocie, w bliskości, w milczeniu, które niczego nie wymaga.


„1cm + Love” autorstwa Kim Eun-joo to książka, która próbuje uchwycić dokładnie ten rodzaj miłości – codzienny, ciepły, niewielki w słowach, ale ogromny w znaczeniu. To nie jest klasyczna powieść, nie ma fabuły w tradycyjnym sensie. To raczej wizualna opowieść o emocjach i relacjach, przedstawiona za pomocą krótkich tekstów, rysunków, aforyzmów i uroczych historii białego i brązowego misia. Każda strona to inna refleksja – czasem zabawna, czasem melancholijna, czasem tak prosta, że aż zaskakująca swoją prawdziwością. Autorka pokazuje, że wystarczy jeden centymetr – gestu, uśmiechu, słowa – by serca mogły się zbliżyć.



To książka specyficzna, trochę jakby nie mogła się zdecydować, czym właściwie chce być. Ani poradnik, ani powieść, ani poezja – a jednak po trochu wszystkim naraz. Kim Eun-joo bawi się formą, przeplata krótkie zdania-myśli z dłuższymi tekstami, dorzuca coś w rodzaju miniopowieści, potem wtrąca komiks, po czym nagle zmienia rytm i serwuje dwustronicową refleksję o życiu i uczuciach. Przyznaję, że chwilami trudno było mi się w tym odnaleźć. Ten drobny chaos, brak ciągłości i struktury trochę utrudniały skupienie. Zastanawiałam się, czy to jeszcze książka, czy już kolaż myśli i obrazów. Nie wyniosłam z niej wielkiej przemiany ani odkrycia, ale dała mi coś innego – przyjemność niespiesznego obcowania z czymś po prostu ładnym.

I właśnie to jest jej ogromny atut – klimat. Ciepły, delikatny, spokojny. Z „1cm + Love” nie czytałam jak z obowiązku, tylko z potrzeby oddechu. To książka, którą się nie „pochłania”, tylko przegląda z uśmiechem, popijając herbatę i pozwalając, by kolejne ilustracje wprowadzały w nastrój łagodnej romantyczności. Jest w niej coś z wieczoru pod kocem, gdy świat na chwilę zwalnia, a my po prostu jesteśmy – tu i teraz.

Absolutnie cudowne są ilustracje. Zachwyciły mnie od pierwszej strony. Ciepłe, subtelne, pełne wdzięku. Historie białego i brązowego misia, ich drobne gesty i codzienne scenki tworzą świat tak uroczy, że trudno się nie uśmiechnąć. To właśnie one – nie słowa – sprawiają, że książka ma duszę. Są poruszające, delikatnie humorystyczne i przede wszystkim przepełnione emocjami. To zdecydowanie największa wartość tej pozycji i powód, dla którego chciałoby się ją mieć na półce, choćby tylko po to, by od czasu do czasu do niej zajrzeć i poprawić sobie nastrój.


Jeśli chodzi o treść – przekaz jest jak najbardziej prawdziwy, ale też nieszczególnie odkrywczy. To raczej zbiór refleksji, które większość z nas już zna, tylko może nie zawsze je zauważa. Trudno więc traktować tę książkę jako poradnik czy przewodnik po relacjach. Myślę, że bardziej przemówi do młodszych czytelników – tych, którzy dopiero zaczynają poznawać smak miłości, przeżywają pierwsze związki, pierwsze rozczarowania i pierwsze zachwyty. Dla osób z większym bagażem doświadczeń sporo refleksji może wydać się po prostu oczywista.

„1cm + Love” zachwyca przede wszystkim stroną wizualną. Jeśli lubisz piękne wydania, estetyczne ilustracje i krótkie, złote myśli – śmiało. To tytuł, który sprawdzi się idealnie jako prezent, jako towarzysz spokojnych wieczorów albo po prostu mały poprawiacz nastroju. Ale nie spodziewaj się poradnika o miłości ani głębokich analiz emocji – to raczej zbiór ciepłych obserwacji, które przypominają, że uczucia mieszkają w drobiazgach.

Podoba mi się, że autorka nie moralizuje, nie narzuca gotowych recept. Raczej zaprasza, by się zatrzymać i zauważyć. Miłość nie jest tu deklaracją, a stanem bycia. I choć nie z każdą stroną się zgadzałam, to jednak cieszę się, że dałam się porwać temu miękkiemu, ilustracyjnemu światu. Może właśnie o to chodzi – by czasem po prostu spojrzeć na drugiego człowieka i dostrzec te symboliczne „jeden centymetr”.

Podsumowując, „1cm + Love” to urocza, estetyczna książka, która nie obiecuje wielkich odkryć, ale oferuje coś równie cennego – spokój, ciepło i odrobinę refleksji. Jeśli potrzebujesz chwili wytchnienia i lubisz, gdy książka bardziej otula niż zaskakuje, sięgnij po nią. A jeśli już ją znasz, napisz w komentarzu, jaki drobny gest dziś zrobił Ci różnicę – może to właśnie te małe centymetry znaczą najwięcej.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 24 października 2025

Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb – Izumi Kizara

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoKirin 


W obliczu nadchodzącego dnia Wszystkich Świętych, kiedy wspomnienia o tych, których już z nami nie ma, wracają z większą siłą, temat przemijania staje się szczególnie aktualny. To moment, w którym zastanawiamy się nad tym, co pozostaje po nas i po naszych bliskich. W literaturze motyw śmierci i utraty przewija się od wieków, ale w takiej formie, jaką proponuje „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb”, spotkałam się po raz pierwszy. To opowieść o odchodzeniu, ale jeszcze bardziej – o trwaniu. O tym, że nawet po największej stracie można wciąż gotować, rozmawiać, śmiać się i żyć.


Fabuła tej niepozornej, a jednak głęboko poruszającej książki rozwija się powoli, w rytmie codzienności. Dwudziestopięcioletni Kazuki umiera, pozostawiając żonę Tetsuko, ojca i kuzyna Torao, którzy próbują na nowo odnaleźć sens w świecie bez niego. Tetsuko zostaje w domu teścia, jakby nie była jeszcze gotowa odejść. Ojciec stara się wypełnić pustkę rutyną, a Torao – kuzyn Kazukiego – nie potrafi odpuścić wspomnień i więzi, która ich łączyła. Ich losy splatają się z historiami innych: sąsiadki, kucharza, kobiety próbującej odbudować siebie po utracie bliskiej osoby. Z ich drobnych, codziennych zdarzeń powstaje historia o tym, jak trudno pogodzić się ze stratą, ale i jak bardzo warto próbować.

Choć opis fabuły sugeruje, że to książka gotowa wzruszyć od pierwszych stron, emocje przychodzą tu powoli. Pierwszy rozdział skupia się na Tetsuko, na jej codzienności – parzeniu herbaty, sprzątaniu, rozmowie przy stole – i nie od razu chwyta za serce. Dopiero z czasem, z każdą kolejną stroną, bohaterowie stają się nam coraz bliżsi. Poznajemy ich w drobiazgach, w niepozornych gestach i urywkach rozmów. I nagle, niemal niepostrzeżenie, zaczynamy rozumieć ich ból. Bo choć nie rozpaczają w sposób teatralny, choć nie mówią o stracie wprost, to w ciszy między słowami czuć najwięcej. Wtedy przychodzi wzruszenie – ciche, prawdziwe i takie, które zostaje na długo.


„Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” często porównuje się do „Zanim wystygnie kawa”. Rozumiem to, ale nie do końca się z tym zgadzam. O ile „Zanim wystygnie kawa” działa jak emocjonalna bomba – zaskakuje zwrotami akcji i gra na fantastycznym pomyśle – o tyle „Wczorajsze curry…” jest znacznie spokojniejsze. Składa się z kilku opowieści, które tworzą wspólną całość, z bohaterami powracającymi, spotykającymi się i odchodzącymi. To czyni historię spójną, bardziej osobistą i pełniejszą. „Zanim wystygnie kawa” pamiętałam jako zbiór poruszających scen, „Wczorajsze curry…” – jako całość, z emocją, która rośnie, zamiast wybuchać.

Klimat tej książki również jest inny. Nie znajdziemy tu pastelowego „cozy” ciepła, które otula jak kocyk. Jest za to zwykły dom, miska ryżu, zapach przypraw i rozmowy, które nie prowadzą do wielkich konkluzji. A mimo to – jest w tym coś niezwykle kojącego. Z każdą stroną opowieść staje się coraz bardziej poruszająca, ale nie przez łzy, tylko przez prawdę. To książka, która pokazuje codzienność taką, jaka jest – pełną blasków, cieni, ale też szarości. Taką, którą się przeżywa, a nie tylko wspomina.


Ciekawostką jest, że autorami powieści są Tsutomu Izumi i Tokiko Megi – małżeństwo z ogromnym doświadczeniem scenopisarskim. Piszą razem od lat, tworząc scenariusze do filmów i seriali, a tu po raz pierwszy przenieśli swoją wrażliwość na papier. I to czuć. Dialogi brzmią naturalnie, postaci są wiarygodne, a każda scena ma w sobie coś filmowego. Widać tu oko scenarzystów, którzy potrafią dostrzec znaczenie w pozornie nieistotnych gestach. To nie książka, którą się tylko czyta – to historia, którą się ogląda w wyobraźni.

Czy polecam? Zdecydowanie tak. Nie jest to lektura dla tych, którzy szukają szybkiej akcji i fajerwerków emocjonalnych, ale dla tych, którzy lubią, gdy literatura daje im przestrzeń do oddechu. „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” wyróżnia się na tle wielu azjatyckich tytułów, które skupiają się na przytulnym klimacie i nostalgii. Tu nostalgia ma głębię, a smutek – sens.

Tytuł sam w sobie mnie oczarował. „Wczorajsze curry” to smak wspomnień, które dojrzewają, nabierają intensywności z czasem. „Jutrzejszy chleb” – to symbol nadziei, że coś nowego jeszcze nas czeka. Te dwa obrazy świetnie oddają ducha książki: coś, co było i co dopiero nadejdzie, splecione w jednym życiu, jednej kuchni, jednym sercu. I choć tematyka bywa ciężka, nie brakuje tu też humoru. Tak, scena w hotelu miłości była dokładnie tym momentem, kiedy parsknęłam śmiechem.

„Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb” to książka o stracie, która nie boli ostro, tylko cicho. O ludziach, którzy nie wiedzą, jak żyć dalej – więc po prostu żyją. To opowieść o miłości, żałobie i wspomnieniach, które jak zapach przypraw unoszą się długo po tym, gdy już opuścimy kuchnię.

Jeśli szukasz historii, która pozwoli Ci się zatrzymać, spojrzeć na przemijanie z czułością i znaleźć w nim odrobinę światła – sięgnij po „Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb”. To lektura, którą się nie tylko czyta, ale też smakuje. A kiedy już skończysz, daj znać – jestem bardzo ciekawa, jaki smak zostawiła w Tobie.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 19 października 2025

Między książkami – Gabrielle Zevin

#WspółpracaRecenzencka #Zysk



Kiedy ktoś pyta mnie, dlaczego tak bardzo kocham książki, zawsze mam problem z odpowiedzią. Bo jak wyjaśnić, że to nie tylko hobby, ale sposób patrzenia na świat? Że czasem po prostu potrzebuję usiąść z herbatą i otworzyć papierowe drzwi do innej rzeczywistości? A już książki o książkach to mój absolutny kryptonit. Uwielbiam te historie, w których między wersami czuć zapach papieru, a bohaterowie dzielą się tytułami niczym przepisami na szczęście. Dlatego po „Między książkami” Gabrielle Zevin sięgnęłam bez wahania. Bo przecież jeśli coś ma w sobie literaturę w literaturze – to musi być dobre.


Fabuła skupia się na A.J. Fikrym – właścicielu niewielkiej księgarni w spokojnym, nadmorskim miasteczku. To typowy maruda z sercem po przejściach. Kiedyś miał plan na życie, miłość, pasję. Teraz ma głównie zgryźliwość i kiepskie wyniki sprzedaży. Po śmierci żony zamyka się w sobie i w książkach, które – paradoksalnie – już nie dają mu ukojenia. A gdy ginie jego najcenniejszy egzemplarz, rzadki tomik poezji Edgara Allana Poego, wydaje się, że nic dobrego go już nie czeka. Do czasu, aż w jego księgarni pojawia się porzucone dziecko – mała Maya. I wtedy wszystko zaczyna się zmieniać.

Kontynuując więc temat ze wstępu – książek w tej powieści jest całe mnóstwo. Determinują życie bohaterów, nadają sens ich wyborom, a czasem nawet ratują ich przed samymi sobą. Pojawiają się nie tylko jako element pracy Fikry’ego, ale też jako metafora – jego sposób na rozumienie świata i ludzi. Każdy rozdział zaczyna się od małej recenzji innej książki, co stanowi cudowny smaczek dla czytelnika. To taka ukryta korespondencja autora z molami książkowymi – puszczenie oka w stronę tych, którzy w literaturze szukają drugiego dna.

Muszę przyznać, że na początku nie było między nami chemii. Fikry mnie irytował, a jego wieczne narzekanie działało na nerwy. Ale gdy w fabule pojawiła się Maya – nagle wszystko nabrało sensu. Wtedy zrozumiałam, że to, co wcześniej mnie denerwowało, jest właśnie największym atutem tej książki. Bohaterowie nie są idealni. Popełniają błędy, bywają egoistyczni, mają gorsze dni – i właśnie przez to są tak ludzcy. Z czasem ich niedoskonałości stają się urocze, a sposób, w jaki uczą się żyć od nowa, chwyta za serce.

Całość ma świetny klimat – mieszankę nostalgii, małomiasteczkowości, ciepła i tych drobnych rozmów, które niby nic nie znaczą, a jednak zostają z nami na długo. To jedna z tych historii, w których każdy dialog ma sens, a każda scena jest po coś. Nie ma tu przypadkowości. Czuje się, że autorka wiedziała, co chce opowiedzieć, i zrobiła to z wyczuciem.


Relacje między bohaterami to kolejny mocny punkt. Zevin pokazuje więzi, które dojrzewają powoli, które wymagają czasu i zaufania. Fikry, Maya, Amelia – każdy z nich wnosi coś prawdziwego, coś ciepłego. To nie są papierowe relacje – one żyją, ewoluują i pokazują, że rodzina to nie zawsze więzy krwi, ale czasem wspólne chwile i rozmowy między półkami z książkami.

Nie byłabym sobą, gdybym nie wytknęła jednego zgrzytu. Finał jednego z wątków wydał mi się trochę zbyt książkowy – w tym niezbyt pochlebnym znaczeniu. Taki przewidywalny, może nawet lekko oklepany. Mam wrażenie, że sam A.J. Fikry, gdyby mógł, też przewróciłby oczami i mruknął coś w stylu: „czy ja nie czytałem już tego zakończenia?”. Oczywiście to drobiazg, który nie psuje odbioru, ale jednak trochę szkoda.

Mimo tego świetnie bawiłam się przy tej książce. Czytając, miałam wrażenie, jakbym spotkała starych znajomych, którzy kochają te same rzeczy co ja – papier, słowa, historie. To powieść, do której chciałoby się wracać, żeby znów posiedzieć między regałami, napić się herbaty i pogadać o życiu. Ciepła, mądra, z odrobiną humoru i ogromem emocji.

„Między książkami” to książka, która – choć nie ma w sobie wielkich zwrotów akcji – potrafi trafić prosto w serce. Daje nadzieję, że nawet po najtrudniejszych rozdziałach życia można napisać nowy.

Jeśli kochasz książki, jeśli lubisz historie o tym, jak literatura potrafi zmieniać ludzi – sięgnij po „Między książkami”. To powieść, która przypomina, dlaczego czytamy. Bo czasem między wersami można znaleźć… siebie.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 5 października 2025

Cud Bramy Lwa – Mai Mochizuki

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoWAB


Uwielbiam literaturę azjatycką, a już szczególnie tę cozy. Mam widocznie taki etap w życiu, kiedy szczególnie jej potrzebuję, ale też mocno na mnie działa. Dlatego jestem świadoma, że moje recenzje mogą być odrobinę zbyt optymistyczne, ale… cóż, tak już mam! Wystarczy filiżanka dobrej kawy, żebym była kupiona.


„Cud Bramy Lwa” Mai Mochizuki to trzecia część serii „Kawiarnia pod Pełnym Księżycem” i – o ile pierwsze dwa tomy już mnie zauroczyły – ten absolutnie mnie oczarował. Akcja toczy się wokół niezwykłej mobilnej kawiarni, która pojawia się tylko wtedy, gdy Księżyc jest w pełni. Nie wiadomo, gdzie stanie tym razem: może w pasażu handlowym, może na końcowej stacji kolejki, a może gdzieś nad rzeką, w miejscu, które potrzebuje odrobiny magii. To nie jest zwykła kawiarnia – jej goście nie zamawiają tego, co chcą, lecz otrzymują dokładnie to, czego potrzebują. Tym razem, gdy otwiera się tytułowa Brama Lwa, do kawiarni przybywa Sala – wysłannik Neptuna, który potrafi otwierać ludzkie serca i obdarzać ludzi snami. Wśród odwiedzających spotykamy Satsuki, którą znamy już z drugiej części. Wraca, by przedstawić matce swojego narzeczonego, ale też, by zmierzyć się z przeszłością. Jest też pisarz Futakigusa, pogrążony w twórczym kryzysie, i Fujiko, kobieta, która trafia do szpitala i zaczyna patrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Ich historie, choć z pozoru osobne, splatają się w niezwykły sposób, tworząc sieć emocji, refleksji i drobnych cudów.

To już trzecia część cyklu i zdecydowanie warto czytać go po kolei. Nie tylko dlatego, że powracają bohaterowie, ale też dlatego, że każda część wnosi coś nowego do tej niezwykłej, ciepłej przestrzeni, jaką jest kawiarnia pod pełnym księżycem. I właśnie to najbardziej mnie zachwyca – że autorka nie stoi w miejscu. Ta część jest zupełnie inna od poprzednich i to jest fantastyczne! Uwielbiam serie, które nie idą utartymi ścieżkami, nawet jeśli same je wyznaczyły. W „Zanim wystygnie kawa” schemat był świetny, ale powielany – tracił świeżość. Tutaj jest inaczej. Owszem, punktem wyjścia pozostaje motyw kawiarni i astrologii, ale tym razem dostajemy coś nowego – tytułowe cuda, które pojawiają się nie wtedy, gdy ich oczekujemy, ale wtedy, gdy są naprawdę potrzebne. Do tego autorka pięknie kontynuuje wątki z wcześniejszych części – powrót Satsuki daje czytelnikowi poczucie ciągłości, ale nie monotonię.


Na początku można odnieść wrażenie, że znowu mamy do czynienia z zbiorem niepowiązanych opowiadań. Każdy rozdział poświęcony jest innej osobie, innemu doświadczeniu, innej rozmowie. Ale im dalej, tym bardziej czujemy, jak te historie się przenikają. Łączą się w sposób delikatny, nienachalny, a zarazem niezwykle poruszający. Powiem szczerze – pokochałam tę opowieść! Znalazłam w niej wszystko, co lubię: świetny klimat, powoli narastające napięcie, emocje, które są intensywne, ale nie przytłaczają, oraz zaskakujące zwroty akcji, które zmieniają relacje między bohaterami.

Klimat jest magiczny – dosłownie i w przenośni. To książka, w której dużo jest refleksji nad życiem, przemijaniem i tym, co tak naprawdę daje nam poczucie spełnienia. A jednocześnie nie ma tu epatowania smutkiem. To melancholia w najlepszym wydaniu – taka, która otula, a nie przygniata. Książka, niczym dobra kawa, częstuje nas odrobiną goryczy, ale kończy się słodyczą i ciepłem.

Motyw astrologii, który przewija się przez całą serię, wciąż pozostaje fascynujący. Widać, że autorka ma ogromną wiedzę w tym zakresie, a jednocześnie potrafi ją przekuć w coś przystępnego i pięknego. I choć zupełnie nie interesuję się astrologią, to w tym wydaniu jest ona po prostu wciągająca. Sala, wysłannik Neptuna, jego wpływ na ludzi, symbolika Bramy Lwa – wszystko to dodaje historii głębi i sprawia, że świat przedstawiony zyskuje wymiar duchowy, ale nie przesadzony.


Nie mogę też nie wspomnieć o wydaniu. Okładka jest przepiękna – delikatna, subtelna, a jednocześnie ma w sobie to „coś”, co przyciąga wzrok. W środku znajdziemy urocze grafiki przedstawiające napoje i desery serwowane w magicznej kawiarni. Mają swój niepowtarzalny klimat – przywołują ciepło, smak i nostalgię. Aż chciałoby się, żeby było ich więcej!

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do zakończenia. Nie samego finału, ale tego, co dzieje się tuż przed. Gdy wszystkie wątki się zamykają, część scen jest jedynie streszczona, a ja chciałabym w nich uczestniczyć – poczuć emocje, zobaczyć te spotkania, przeżyć je razem z bohaterami. To jednak naprawdę drobiazg, bo nawet w tej formie książka daje wszystko to, czego oczekuję od dobrej literatury: ukojenie, ciepło i delikatną refleksję.

„Cud Bramy Lwa” to historia, która łączy magię z codziennością, refleksję z nadzieją. Jest jak długa rozmowa przy kawie z kimś, kto rozumie nasze emocje, zanim sami zdążymy je nazwać. To książka, do której chce się wracać – nie dla fabuły, ale dla atmosfery.

Jeśli czujesz, że potrzebujesz chwili spokoju, że świat pędzi zbyt szybko, a Ty marzysz, by się zatrzymać choć na moment – „Cud Bramy Lwa” będzie idealnym wyborem. Daj się zaprosić do tej magicznej kawiarni, usiądź przy stoliku, zamów coś wyjątkowego i uwierz, że cuda wcale nie są tak daleko, jak się wydaje.

Dominika Róg-Górecka

poniedziałek, 29 września 2025

Ubierz mój wstyd – Maciej Lendas

#WspółpracaRecenzencka #MaciejLendas 


Lubię sięgać po debiuty. Nigdy nie wiem, co otrzymam! Takie książki potrafią być ogromnym zaskoczeniem, nie zawsze pozytywnym. Jednocześnie staram się być wyrozumiała i przymykać oczy na drobne mankamenty. W końcu: pierwsze koty za płoty.


„Ubierz mój wstyd” to debiut Macieja Lendasa, publikowany w ramach selfpublishingu, który – jak zapowiada opis – odsłania mroczniejszą stronę świata relacji, namiętności i ludzkich skrywanych pragnień.

Fabuła prowadzi nas przez epizody życia głównego bohatera, młodego mężczyzny, który w staje się DJ-em i porusza się wśród barwnej scenerii imprez, nocy, migających świateł i dźwięków. Jego życie nie jest wolne od dramatów – doświadczył trudnego dzieciństwa, bolesnych relacji, romansów, rozwodu...

Miałam przyjemność przeczytać książkę „Ubierz mój wstyd” dzięki uprzejmości autora. W moim odczuciu jest to powieść złożona z relacji damsko-męskich, których kwintesencją jest każdorazowo łóżko. Takie rozwiązanie ma zarówno swoje zalety, jak i wady. Osoby, które szukają opowieści, która bardziej szczegółowo opisuje losy bohaterów, mogą być zawiedzione. W tle, nijako mimochodem, pojawia się kilka szczątkowych informacji: choroba, dziecko, rozwód – coś tam wiemy, ale niedużo. Z kolei osoby, dla których najważniejszy jest temat związku – znajdą dokładnie to, czego szukają i to w bardzo dużej ilości.


Pierwsze skrzypce odgrywa w tej historii erotyka. I to nie jakaś delikatna, romantyczna, ale ostra, wulgarna, wielokrotnie przekraczająca granice dobrego smaku. Książka zdecydowanie tylko dla dorosłego odbiorcy.

Choć na pierwszy plan wychodzi namiętność, to jednak uważny czytelnik znajdzie tutaj coś jeszcze: głębię, smutek, problemy i walkę z samotnością. Zarówno początek, jak i koniec tej historii były dla mnie bardzo przygnębiające. Jeśli zaś chodzi o finał – nie spodziewałam się tak poruszającego wątku. Nie chcę nikomu nic zdradzić, ale ten temat był bardzo ciężki, ale też skłaniający do refleksji.

Ten tytuł ma wady typowego debiutu – literówki, trochę rozbiegane wątki, nie do końca wykorzystany potencjał. Czasami miałam wrażenie, że wątek mógł być głębiej rozbudowany albo bardziej spójny narracyjnie.

Ciekawym wątkiem jest praca głównego bohatera, aż szkoda, że dowiadujemy się o niej tak mało i że jest ona kolejnym pretekstem do nawiązywania erotycznych znajomości z kobietami. To mogła być przestrzeń, w której autor mógł rozwijać tło życiowe, motywacje, konflikty wewnętrzne – niestety została potraktowana dość pobieżnie.
 

Akcja jest naprawdę intensywna, od romansu do romansu, od imprezy do imprezy – pełno pokus, dużo się dzieje, chociaż pewne motywy się powtarzają. Ta szybkość i nagromadzenie zdarzeń momentami działają na korzyść, bo trzymają nas w napięciu, ale innym razem powodują, że czułam przesyt.

To nie jest tytuł dla każdego, z dwóch powodów: położenie akcentu na erotykę i wulgarnego języka – czasem miałam wrażenie, jakbym słuchała opowieści, a nie czytała książkę – narracja była bardzo potoczna, a bohater nie raz dobitnie stwierdza, że coś go denerwuje lub że jest mu coś obojętne – innymi słowy.

Na plus za to poczucie humoru. Nie każdy dowcip do mnie przemówił, ale zaletą jest sarkastyczne poczucie humoru bohatera. Nie raz można się uśmiechnąć, chociaż niejednokrotnie przez łzy.

Podsumowując: „Ubierz mój wstyd” to debiut, który ma siłę i zdolność do prowokowania, choć momentami ulega własnym ambicjom. Autor ma ciekawy pomysł i dość odważny styl, choć jeszcze musi popracować nad zapleczem psychologicznym bohaterów i spójnością narracji. Nie jest to lektura dla wszystkich, ale jeśli szukasz czegoś, co wzbudzi emocje – warto się z nią zapoznać.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 28 września 2025

Jaskinie Kalte – Joe Dever

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie



Magiczna przygoda pełna niebezpieczeństw, wrogów i niesprzyjającej pogody – oto co zastałam, gdy zanurzyłam się w „Jaskiniach Kalte”. Zimny wiatr tnie skórę jak brzytwa, śnieg skrzypi pod butami, a lodowe pustkowia przypominają, że natura (i magowie!) wcale nie są po Twojej stronie. To świat, w którym każda decyzja waży – bo tu nie ma taryfy ulgowej.


Fabuła prowadzi nas przez mroźne pustkowia królestwa Kalte, które zostało przejęte przez Vonotara – zdrajcę, potężnego maga, który teraz rządzi Lodowymi Barbarzyńcami. Twoja misja, jako Samotnego Wilka, ostatniego z wojowników Zakonu Kai, jest jasna: dostać się do więziennych głębin (czy też jaskiń), stawić czoła wrogom, przeżyć trudy zimy, pomścić Kai i sprowadzić sprawiedliwość do sommerlundzkiego Holmgardu. Na drodze czekają zdrady, potwory, testy wytrzymałości, gdy lodowe królestwo samo w sobie staje się przeciwnikiem – a warunki atmosferyczne nieraz przypominają, że to nie tylko magia, lecz także natura jest groźnym sojusznikiem Vonotara. 



Cała seria „Samotny Wilk / Lone Wolf” (a w tym tomie część Kai) to klasyka – gra paragrafowa, w której wcielasz się w bohatera, rozwijasz swoje umiejętności (Dyscypliny Kai), zdobywasz ekwipunek i podejmujesz decyzje. W serii Kai to dopiero początek wielkiej podróży przez świat Magnamundu. Każdy tom może być przeżyty osobno, ale najwięcej smaku mają, gdy łączy się je chronologicznie – bo wtedy widzisz, jak bohater rośnie, jak stają się ważne wybory wcześniejszych przygód. 

Mechanika jest taka sama jak w poprzednich tomach. Coś więcej niż zwykła książka, coś mniej niż pełne RPG z tysiącami tabel – taki fajny kompromis, który sprawia, że można pograć w uproszczonego RPG nawet, gdy ma się mało czasu. Zasady opisywałam już przy okazji recenzji poprzednich tomów, dlatego tym razem nie będę ich relacjonować. W przypadku trzeciej części nie ma żadnych większych zmian. Jedyna różnica to potężny artefakt, który znacząco ułatwia rozgrywkę. Jeśli więc lubicie, gdy jest trudno, należy (za sugestią instrukcji), zrezygnować z jego używania. Ciekawa jest też kwestia umiejętności specjalnych: na ten moment mam wrażenie, że mój bohater ma już najważniejsze opanowane, dlatego większość testów nie sprawia mi najmniejszych problemów.



Tym razem klimat jest mniej ekscytujący, opowieść nie trzyma aż tak w napięciu. Wcześniej czuliśmy presję sytuacji, albo byliśmy ścigani – tutaj, chociaż otoczenie było bardzo niesprzyjające (lód, ciemne korytarze jaskiń, lodowe potwory, zdradzieckie pułapki), to jednak nie zagrażało nam tak bezpośrednio, jak wcześniej. Chociaż zimowe klimaty trochę przypominały mi „Góry szaleństwa” – mgła, chłód, klaustrofobia – to jednak tutaj atmosfera nie jest tak gęsta. Nadal ciekawa, ale już nie tak ekscytująca.

Ta historia może nie zaskakuje, ale jest wciąż stara, dobra przygoda fantasy, w której cel jest jasny, a nasz bohater musi wykazać się męstwem – podejmować trudne decyzje, kalkulować ryzyko, zarządzać zasobami, zadbać o wytrzymałość. Nie ma tu zbędnych zapychaczy – idziesz, walczysz, przetrwasz (lub nie), ale satysfakcja jest, kiedy wyjdzie się z lodu z tarczą, albo chociaż z poczuciem, że zrobiło się wszystko, co możliwe.

Wydanie jest naprawdę ładne – cudowna okładka, grafiki (mapy / ilustracje) wewnątrz klimatyczne, dobrze dobrane, które pomagają poczuć świat. Format poręczny, oprawa solidna (twarda w nowszym wydaniu Black Monk), papier dobrze dobrany. Estetyka robi swoje – gdy kartkujesz, czujesz, że masz do czynienia z produktem dopieszczonym. Dodatkowo zakładki są bardzo pomocne!

Mimo wszystko trochę widać ograniczenia wynikające z formy. Z jednej strony rozumiem, że zakończenie musi być jedno, żeby można było stworzyć serię – ale jednak przydałoby się warianty. W tej części wyszło wyjątkowo niezręcznie: przewodnicy mojego bohatera nie zginęli, a jednak w finale brzmiało to tak, jakby stało się im coś złego. W książce więc mamy wpływ na drogę, ale nie jej metę – finał, kwestia moralna, jest mniej elastyczna niż bym chciała.

Podsumowując, bawiłam się dobrze i jestem ciekawa, co będzie dalej. „Jaskinie Kalte” może nie powtarzają fajnego klimatu wcześniejszych tomów, ale nadal oferują przygodę, na którą się czekało – zimną, trudną, wymagającą.

Jeśli lubisz fantasy, interaktywne opowieści i wyzwania (zwłaszcza gdy mróz szczypie w nos), to „Jaskinie Kalte” to lektura jak znalazł. Polecam sięgnąć. Daj znać, czy Ci się udało przetrwać!

Dominika Róg-Górecka

sobota, 27 września 2025

Ja, anielica – Katarzyna Berenika Miszczuk

#Reklama #WydawnictwoMięta



Od zawsze lubiłam literaturę młodzieżową, chociaż zaczęłam się w niej rozczytywać na długo po tym, jak byłam nastolatką. Fascynowały mnie zwłaszcza tytuły fantasy. Potem zrobiłam sobie sporą przerwę od młodzieżówek, od tej mieszanki romantyzmu, duchów, demonów, aniołów i świata, który jest trochę bliższy niż nam się zdaje. Kiedy więc natrafiłam na „Ja, anielica”, poczułam, że to może być coś, co przypomni mi, dlaczego lubiłam ten gatunek. A „Anielica” przyciągnęła mnie z kilku powodów: bo słyszałam o niej dużo dobrego, i bo uwielbiam cykl „Kwiat paproci” tej autorki – jej styl, pomysły, świat. Chciałam zobaczyć, czy „Ja, anielica” również mnie zachwyci.


Akcja powieści zaczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach z „Ja, diablica”. Wiktoria Biankowska, nasza bohaterka, stara się wieść zwyczajne życie ze swoim chłopakiem Piotrem, ale spokój okazuje się ulotny. Do jej świata znów wkracza diabeł Beleth, przystojny i przekonujący, który wywraca porządek, burzy związek z Piotrem i wysuwa przed Wiktorię nietypową prośbę – chce odzyskać swoje anielskie skrzydła. W wyniku diabelskiej intrygi Wiktoria zostaje uwikłana w coś, co wymaga od niej wyborów między światem śmiertelników a zaświatami. Pojawiają się motywy jabłka poznania dobra i zła (tak, symbolicznie i dosłownie), podróż do Nieba, spotkania z aniołami, puttami i Moronim – i oczywiście wiele nieprzewidywalnych sytuacji, gdy to, co wydawało się niemożliwe, dzieje się tuż za rogiem.

"Nieważne, jakie decyzje podejmujesz, i tak nieubłaganie dążysz do swojego przeznaczenia. Jego nic i nikt nie zmieni. Jest ci pisane od początków świata".

„Ja, anielica” jest drugim tomem serii diabelsko-anielskiej autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk. Jego fabuła jest ściśle związana z wydarzeniami z pierwszej części, dlatego bez znajomości „Ja, diablica” można pogubić się w relacjach i nie zrozumieć wszystkich motywacji bohaterów. To nie jest powieść, którą można czytać jako samodzielną historię – zdecydowanie lepiej zachować chronologię i pozwolić się poprowadzić krok po kroku.

Pod względem gatunkowym to klasyczna młodzieżówka. Są typowe dla niej wątki: miłość, bunt, potrzeba niezależności, wybór między dobrem a złem i zmaganie się z własną tożsamością. Niektóre kwestie autorka upraszcza, inne nieco sztucznie rozdmuchuje, ale to wpisuje się w konwencję. Nie brakuje dramatycznych zwrotów, nagłych decyzji i scen, w których psychologia zostaje zepchnięta na drugi plan, żeby zrobić miejsce dla fabuły.

Najbardziej wyróżniającą cechą książki jest akcja. W tej opowieści dzieje się bardzo dużo i bardzo szybko. To, co z początku wydaje się niewykonalne, zostaje osiągnięte po kilku stronach. Cuda, wizje, podróże między Niebem, Piekłem i Ziemią, spotkania z niebiańskimi istotami, demoniczne intrygi – wszystko to pojawia się w zawrotnym tempie. Momentami miałam wrażenie, że książka jest jak rollercoaster, w którym zwrot goni zwrot. Zdecydowanie nie ma miejsca na nudę, a akcja pędzi na łeb na szyję.

"Szatan jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek Kościół posiadał, ponieważ przez te wszystkie lata dawał mu zajęcie!".

Autorka stawia też na humor. Sarkastyczni bohaterowie, cięte dialogi, lekkie przekomarzania – to coś, co dodaje powieści lekkości. Nie wszystkie żarty trafią do dorosłego odbiorcy, czasami dialogi brzmią dość infantylnie, ale bywa i tak, że naprawdę potrafią rozbawić. Mam jednak pewne zastrzeżenia do kreacji postaci. Z jednej strony dostajemy bohaterów z charakterem, z drugiej – wielu z nich jest wykreowanych w podobny sposób: ironiczni, sarkastyczni, komentujący wszystko tym samym tonem. Przez to zaczynają się nieco zlewać. Do tego dochodzą typowe młodzieżowe motywy zdrad i spisków. Niby fajnie, bo fabuła jest dynamiczna, ale z drugiej strony te nieczyste zagrania rzadko mają długofalowe konsekwencje. Relacje szybko wracają do wcześniejszego stanu i czasem trudno uwierzyć, że bohaterowie naprawdę coś przeżyli.



Na plus muszę jednak zaliczyć kreację świata. Miszczuk sięga do źródeł religijnych i mitologicznych, a czytelnika czekają różne smaczki i aluzje. Niebo, piekło, anioły, putta czy Moroni są opisane tak, by bawić, ale i intrygować. Równie udane są elementy stworzone całkowicie przez autorkę – lekkie, pomysłowe, a przy tym spójne z całą konwencją. Mnie szczególnie rozbawił i zaintrygował pomysł na Moroniego.


"Hmm, kogo wolę? Z jednej strony mam diabła, który kłamie i morduje, a z drugiej śmiertelnika, który kłamie i zdradza. Nie wiem. To naprawdę ciężki wybór. Obaj macie tyle pozytywnych cech...".

Za to zupełnie nie przemówił do mnie wątek miłosny. Nigdy nie przepadałam za młodzieżowymi trójkątami i ten niestety nie wyróżnia się niczym szczególnym. Relacja kręci się w kółko, bez pogłębienia psychologicznego, donikąd nie zmierza i nie rozwija się. Diabeł bywa nachalny, śmiertelnik pasywny, a bohaterka sama nie wie, czego chce, więc koniec końców nie robi nic. Dodatkowo trudno mi było znieść to, że połowa postaci od pierwszego wejrzenia kocha się w Wiktorii. Być może nastolatki faktycznie marzą o takim zainteresowaniu i czują ekscytację, ale dla mnie to było raczej mało wiarygodne.

Nie mogę nie wspomnieć o wydaniu. Seria była już kilkakrotnie wznawiana, ale nie zawsze zachwycała wizualnie. Tym razem mamy do czynienia z naprawdę piękną oprawą. Okładka świetnie oddaje klimat książki, a tłoczone, wystające piórka robią wrażenie. To wydanie, które przyciągnie wzrok i spodoba się każdej okładkowej sroczce.



Chociaż sporo narzekam, to głównie z dziennikarskiej dokładności. Patrząc całościowo, to ciekawa przygoda, w fajnie wykreowanym świecie, z pomysłowymi elementami i dynamiczną fabułą. Tak, to typowa młodzieżówka, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Książkę czyta się szybko, akcja wciąga i zaskakuje, a bohaterowie bawią i irytują jednocześnie. Mimo wszystko zabrakło mi trochę głębi – opowieść jest interesująca, ale powierzchowna. Dlatego „Kwiat paproci” nadal pozostaje moją ulubioną serią autorki.

„Ja, anielica” to książka, która dostarczy dobrej rozrywki, szczególnie fanom lekkiej fantastyki młodzieżowej. Jeśli lubicie humor, dynamiczną akcję i nie przeszkadzają wam uproszczone schematy w relacjach, to będzie dla was świetna zabawa. Ja bawiłam się dobrze, chociaż nie zakochałam się bez pamięci.

Dominika Róg-Górecka

środa, 17 września 2025

Ostatni telefon – Lee Su-yeon

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoAlbatros


Wielu z nas przeżywa trudne chwile. Bywa, że ból wydaje się nie do zniesienia, a smutek staje się cieniem, który przykleja się do codzienności. W takich momentach warto szukać pomocy, a książki potrafią być jedną z form ukojenia. „Ostatni telefon” to powieść, która pokazuje, że nawet w największym kryzysie można odnaleźć przestrzeń na zrozumienie, rozmowę i nadzieję.


Historia opowiada o Ji-an, kobiecie prowadzącej Centrum Autopsji Psychologicznej. Jej zadaniem jest analiza życia i emocji osób, które odebrały sobie życie, a także pomoc rodzinom zrozumieć, co doprowadziło do tak dramatycznej decyzji. Ważnym symbolem staje się budka telefoniczna – miejsce z dzieciństwa bohaterki, a teraz niezwykły pomost między światem żywych a tych, którzy zdecydowali się odejść. Książka składa się z kilku przejmujących historii, a każda z nich porusza inny aspekt straty: samotność, presję, poczucie winy.

To książka trudna w odbiorze. Choć czyta się ją szybko i język narracji jest przystępny, to tematyka porusza i potrafi przytłoczyć. Mówimy przecież o osobach, które same zakończyły swoje życie, a do tego kroku pchnęły je skrajnie bolesne doświadczenia. Czytelnik wciąga się w rodzaj quasi-śledztwa, starając się zrozumieć motywy i emocje, a jednocześnie nasiąka ciężarem tych opowieści, konfrontuje się z tragediami i cierpieniem bohaterów.

Emocje oddane są znakomicie. Niejednokrotnie czułam się poruszona, niemal zmuszona do zatrzymania się nad tym, co czytam. Autorka doskonale balansuje między realizmem a metaforycznym tonem, przez co historie nabierają głębi i nie dają o sobie zapomnieć.

Podczas lektury wielokrotnie przejmowałam się losem bohaterów, wzruszałam się, a czasem miałam wrażenie, że to typowy wyciskacz łez – książka pisana tak, by szokować i poruszać. Jednak po przeczytaniu posłowia zrozumiałam, że osobista historia autorki nadała całości tego specyficznego klimatu. To nie jest kalkulacja na emocje, a raczej próba podzielenia się własnym bólem i doświadczeniem.

Na uwagę zasługują również wątki osobiste głównych postaci. Początkowo zarysowane delikatnie, rozwijają się z czasem i dają satysfakcjonujące wyjaśnienia. Dzięki temu czytelnik nie obcuje z suchymi opisami tragedii, ale z pełnokrwistymi bohaterami, których życie można zrozumieć i poczuć.

Nie da się jednak ukryć, że momentami akcja zwalnia. Powracanie do tych samych informacji i powtarzanie raz już wyjaśnionych wątków osłabia dynamikę fabuły. Dzieje się to wtedy, gdy po wyjaśnieniu wszystkiego przez bohaterów, jeszcze raz otrzymujemy ten sam opis, tylko w formie dokumentów Agencji.

To nie jest książka dla każdego. Niektórych może przytłoczyć i dobić. Ale jeśli ktoś dotrwa do końca, znajdzie w niej katharsis – oczyszczenie, ukojenie i może nawet nową perspektywę.

„Ostatni telefon” to literatura, która boli, ale i leczy. Wciąga, choć czasem męczy, wzrusza, ale daje też nadzieję. To niełatwa podróż, ale taka, którą warto odbyć, jeśli tylko mamy w sobie gotowość.

Polecam tę książkę tym, którzy nie boją się zmierzyć z trudnymi emocjami i są gotowi na refleksję. A jeśli już czytaliście, podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami – chętnie porozmawiam, która historia poruszył Was najmocniej.

Dominika Róg-Górecka

Tu mnie znajdziesz

Copyright © 2018 Recenzje na widelcu
| Distributed By Gooyaabi Templates