Featured

środa, 17 września 2025

Ostatni telefon – Lee Su-yeon

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoAlbatros


Wielu z nas przeżywa trudne chwile. Bywa, że ból wydaje się nie do zniesienia, a smutek staje się cieniem, który przykleja się do codzienności. W takich momentach warto szukać pomocy, a książki potrafią być jedną z form ukojenia. „Ostatni telefon” to powieść, która pokazuje, że nawet w największym kryzysie można odnaleźć przestrzeń na zrozumienie, rozmowę i nadzieję.


Historia opowiada o Ji-an, kobiecie prowadzącej Centrum Autopsji Psychologicznej. Jej zadaniem jest analiza życia i emocji osób, które odebrały sobie życie, a także pomoc rodzinom zrozumieć, co doprowadziło do tak dramatycznej decyzji. Ważnym symbolem staje się budka telefoniczna – miejsce z dzieciństwa bohaterki, a teraz niezwykły pomost między światem żywych a tych, którzy zdecydowali się odejść. Książka składa się z kilku przejmujących historii, a każda z nich porusza inny aspekt straty: samotność, presję, poczucie winy.

To książka trudna w odbiorze. Choć czyta się ją szybko i język narracji jest przystępny, to tematyka porusza i potrafi przytłoczyć. Mówimy przecież o osobach, które same zakończyły swoje życie, a do tego kroku pchnęły je skrajnie bolesne doświadczenia. Czytelnik wciąga się w rodzaj quasi-śledztwa, starając się zrozumieć motywy i emocje, a jednocześnie nasiąka ciężarem tych opowieści, konfrontuje się z tragediami i cierpieniem bohaterów.

Emocje oddane są znakomicie. Niejednokrotnie czułam się poruszona, niemal zmuszona do zatrzymania się nad tym, co czytam. Autorka doskonale balansuje między realizmem a metaforycznym tonem, przez co historie nabierają głębi i nie dają o sobie zapomnieć.

Podczas lektury wielokrotnie przejmowałam się losem bohaterów, wzruszałam się, a czasem miałam wrażenie, że to typowy wyciskacz łez – książka pisana tak, by szokować i poruszać. Jednak po przeczytaniu posłowia zrozumiałam, że osobista historia autorki nadała całości tego specyficznego klimatu. To nie jest kalkulacja na emocje, a raczej próba podzielenia się własnym bólem i doświadczeniem.

Na uwagę zasługują również wątki osobiste głównych postaci. Początkowo zarysowane delikatnie, rozwijają się z czasem i dają satysfakcjonujące wyjaśnienia. Dzięki temu czytelnik nie obcuje z suchymi opisami tragedii, ale z pełnokrwistymi bohaterami, których życie można zrozumieć i poczuć.

Nie da się jednak ukryć, że momentami akcja zwalnia. Powracanie do tych samych informacji i powtarzanie raz już wyjaśnionych wątków osłabia dynamikę fabuły. Dzieje się to wtedy, gdy po wyjaśnieniu wszystkiego przez bohaterów, jeszcze raz otrzymujemy ten sam opis, tylko w formie dokumentów Agencji.

To nie jest książka dla każdego. Niektórych może przytłoczyć i dobić. Ale jeśli ktoś dotrwa do końca, znajdzie w niej katharsis – oczyszczenie, ukojenie i może nawet nową perspektywę.

„Ostatni telefon” to literatura, która boli, ale i leczy. Wciąga, choć czasem męczy, wzrusza, ale daje też nadzieję. To niełatwa podróż, ale taka, którą warto odbyć, jeśli tylko mamy w sobie gotowość.

Polecam tę książkę tym, którzy nie boją się zmierzyć z trudnymi emocjami i są gotowi na refleksję. A jeśli już czytaliście, podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami – chętnie porozmawiam, która historia poruszył Was najmocniej.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 14 września 2025

Sanytol i masz pranie z głowy!

#WspółpracaReklamowa #Sanytol #TRND


Jako mama i książkowy mol dobrze wiem, jak ważna jest chwila spokoju – najlepiej z dobrą książką w ręku. Ale zanim dojdę do tego momentu, muszę ogarnąć cały domowy chaos, w tym… pranie.


A z małym dzieckiem prania jest naprawdę sporo 🙈. Ubranka, śliniaczki, pieluszki tetrowe, kocyki – wszystko to wymaga częstego odświeżania. Dlatego od jakiegoś czasu używam Sanytol, dodatku do prania, który dezynfekuje już w 20°C.

Co mi się w nim podoba?
✨ eliminuje bakterie, wirusy i grzyby,
✨ neutralizuje nieprzyjemne zapachy,
✨ jest bezpieczny do stosowania także przy ubrankach dziecięcych,
✨ sprawia, że czuję się spokojniejsza – bo wiem, że nasze rzeczy są naprawdę czyste i higieniczne.


Dzięki temu mogę szybciej odhaczyć pranie z listy obowiązków i wrócić do tego, co lubię najbardziej – spokojnego wieczoru z książką 📖💆‍♀️.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 11 września 2025

Zacznij od sałatki – Marzena Boruta

#WspółpracaRecenzencka #MarzenaBoruta



Każdy z nas wie, że powinien jeść więcej sałatek, ale jednocześnie nie jest to takie proste. Wyobraźcie sobie: jesteście po pracy, zmęczeni, w lodówce trochę warzyw, trochę sera, ale nie wiecie, co z nimi zrobić – bo przecież „sałatka” często kojarzy się z godziną krojenia, cyrografem przepisów i specjalistycznymi składnikami. Do tego dochodzi opinia, że zdrowe jedzenie musi być drogie, wymaga rzadkich produktów i stania przy garach do późnej nocy. A tymczasem… nie jest to prawda. Czasami wystarczy mała zmiana: kilka warzyw więcej, prosty sos, szybki składnik, żeby poprawić samopoczucie, zdrowie oraz humor. I właśnie w czymś takim pomaga „Zacznij od sałatki” Marzeny Boruty.

 

W tej publikacji dostajemy 39 przepisów na sałatki – to liczba, która daje solidną różnorodność, ale nie przytłacza. Ale zanim przepisy – krótkie, ale sensowne wprowadzenie: jak wybierać składniki, przechowywać świeże warzywa, kiedy najlepiej robić zakupy, żeby nie stać w kuchni wieczorem i nie myśleć „znowu nic”. Same przepisy są podzielone według poziomu trudności – od jednego do pięciu gwiazdek. Dzięki temu zarówno ktoś, kto robi pierwsze kroki w kuchni, jak i osoba bardziej wprawiona, znajdzie coś dla siebie.

 

Mój mąż dziękował mi za recenzowanie tej książki. Dlaczego? Bo od dawna mówiliśmy, że musimy jeść więcej sałatek. Teraz miałam konkretny powód: musiałam przetestować kolejne przepisy. Okazało się, że to nas wyrwało z kulinarnej rutyny. Sałatki zaczęły wchodzić w nawyk – codziennie lub prawie – i bardzo szybko nauczyłam się jednego sosu na pamięć. Tak, brzmi jak banał, ale to działa: robi się prościej, szybciej, zdrowszo.

 


Jeśli miałabym określić tę książkę jednym zdaniem, to byłoby to: robienie sałatek bez spiny. I to, moim zdaniem, największy plus tej pozycji. Wcześniej jednak – kilka małych minusów, które warto mieć na uwadze.

 

W publikacji nie ma zdjęć sałatek ani żadnych apetycznych fotografii potraw – autorka używa grafik i prostych ilustracji. Niestandardowo też nie podaje gramatury składników – to może być problem dla tych, którzy lubią precyzję, wagę, proporcje. To wszystko nie było dla mnie dużym problemem – bo lubię eksperymentować, smakować „na oko”. Jednak najbardziej przeszkadzał mi brak numeracji stron – przez co spis treści nie odsyłał do żadnej konkretnej strony, co utrudnia szybkie znalezienie przepisu. I drugi minus: przepisów na sosy jest tylko jeden, co trochę dziwi, bo sałatki same w sobie są super, ale sos to często dusza sałatki – chciałoby się więcej wariantów.



Mimo tych drobiazgów, to wszystko blednie wobec faktu, że naprawdę często korzystam z książki. Moje półki wręcz uginają się od kulinarnych publikacji – pełnych kolorowych zdjęć, przepisów od znanych szefów kuchni, pięknych stylizacji. A one wszystkie zarastają kurzem. Z „Zacznij od sałatki” jest inaczej. Czemu?

 

Bo jest ona taka „na luzie” – nie czuję presji bycia idealną, nie próbuję odtworzyć zdjęcia z książki (bo zdjęć nie ma!). Tutaj przepisy są proste, wręcz prostackie – w sensie tym najlepszym: składają się z dostępnych składników, nie wymagają sprzętu, godzin stania przy kuchni. Są po prostu smaczne! Moi goście są zawsze zachwyceni – nie dlatego, że podany wygląd przypomina Instagram, ale bo smakuje – dobrze, świeżo, z charakterem. 



Ten sposób gotowani idealnie pasuje do mojej osobowości. Ja po prostu chcę zrobić coś do jedzenia, a nie dywagować nad garami. Rzucam okiem na recepturę, przygotowuję składniki i wrzucam do miski. Nie muszę odmierzać proporcji – wszystko szybko i na już! Sam spis treści to już połowa sekretu. Gdy stoję w sklepie – włączam ebooka na telefonie, sprawdzam, na co mam ochotę (właśnie patrząc na spis treści) i kupuję te, dosłownie, kilka rzeczy. Innym razem sprawdzam, jakie składniki mam w domu. Bez stresu, totalnie na luzie i bardzo zdrowo. Same przepisy też są łatwe – nawet te najtrudniejsze nie wymagają wielu starań. Każdy da radę je ogarnąć.

 

Ten ebook nie jest doskonały, ale ma w sobie to coś. Czuć, że przepisy zostały przygotowane przez osobę taką jak ja czy Ty: zabieganą, trochę zagubioną, ale chcącą żyć zdrowo. Nie przez idealnego celebrytę, ale przez zwykłego człowieka, który rozumie, że czasem jedzenie musi być szybkie, proste, a jednocześnie wartościowe. I to stanowi fajną inspirację.

 


Podsumowując: „Zacznij od sałatki” to idealna propozycja dla tych, którzy chcą zwiększyć udział warzyw w diecie bez presji, bez wymówek. Dla tych, którzy lubią gotować szybko, efektywnie, i dla których zdrowie jest ważne, ale nie kosztem stresu. To ebook, który – choć nie idealny technicznie – działa.

 

Jeśli zastanawiasz się, czy warto – moim zdaniem warto. Kup sobie ten ebook. Zacznij od sałatki dziś. Spróbuj jednego przepisu, potem drugiego. A potem spójrz, ile kolorów, smaków, energii można wprowadzić do codzienności, nie rezygnując z prostoty. Smacznego – i do dzieła!


Ebook do kupienia tutaj!


Dominika Róg-Górecka

poniedziałek, 8 września 2025

Mity nordyckie. Bohaterowie – Mateusz K. Sawczyn

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoSBM #NaKanapie


Mity nordyckie zawsze były surowe, mroczne, a jednocześnie intrygujące. Dziś znajdują swoje odbicie w serialach, grach i komiksach, ale warto czasem przypomnieć sobie ich źródło. Dlatego sięgnijmy po „Mity nordyckie. Bogowie” – bo jeśli lubimy popkulturową wersję tych opowieści, dobrze najpierw poznać oryginał.


Autor prowadzi nas przez siedem głównych etapów: od „Przed światem” aż po „Zmierzch Bogów”, opierając się na tłumaczeniach islandzkich tekstów i opracowaniach naukowych. Całość płynie jak potężna saga, prezentująca narodziny bogów, intrygi, przygody i dramatyczny finał cyklu.

Narracja, która robi wrażenie

Język – tutaj naprawdę czuć ducha opowieści. Styl jest podniosły i archaizowany, pełen rytmu przypominającego dawne sagi. To proza, która nie próbuje udawać współczesności, tylko konsekwentnie przenosi nas do epoki, w której słowa były niemal tak ważne jak czyny. Każde zdanie brzmi jak fragment pieśni, którą mógłby recytować skald w długiej, dymnej sali pełnej wojowników.

Wartka przygoda w archaicznym stylu

Opowieści są pełne dynamiki i detalu – wartkie, intrygujące, z taflą surowej epickiej narracji. Ale uwaga: styl jest naprawdę archaniczny. Nie dla tych, którzy wolą szybkie fabuły – tu trzeba skupienia, cierpliwości i trochę samozaparcia. Jednak naprawdę warto! Bo przygody zawarte w tej książce są wartkie, dynamiczne i pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji.

„Mity nordyckie. Bogowie” świetnie uzupełniają wcześniejszy tom „Mity nordyckie. Bohaterowie” i razem tworzą naprawdę solidną, pełną panoramę nordyckiego świata. To jak złożyć układankę, w której każdy element nagle nabiera sensu.

Czyta się to jak podróż przez dziewięć światów nordyckiego uniwersum. Nie jest to tekst łatwy, ale niesamowicie wciągający – ma w sobie „to coś”, co sprawia, że nie chce się przestać przekładać kolejnych stron.

Topór odpowiedzią na każde pytanie

A jacy są ci nordyccy bohaterowie? Przeróżni! Jednak łączy ich jedno, nie jest im straszna wojaczka, a jednym z ważniejszych celów jest chęć zyskania sławy dzięki heroicznym czynom. Właśnie z tego powodu ich losy usłane są pełne przygód, potyczek, zwycięstw, ale też zdrad i podstępów. Nie ma jednak miejsca na nudę, bo ona... nie gwarantuje miejsca w Valhalli.

"Tej zniewagi nie zniósł już potomek Daga. Dołączył do brata na podwyższeniu, gdzie stały trony, dobył miecz spod płaszcza i dźgnął w pierś rodowca. Pchnął go znów ostrzem i kolejny raz. Yngwi, choć śmiertelnie ranny, zerwał się na równe nogi, jednym cięciem Alfa powalając. Upadł zaraz po tym. Zmarli obaj w tym samym miejscu".

Strona wizualna, czyli surowe piękno

Wydanie zachwyca – okładka jest zjawiskowa i od razu przyciąga wzrok, a wnętrze wzbogacone klimatycznymi rycinami, mapą i drzewem genealogicznym. Estetyka na poziomie, który aż prosi się, by zatrzymać na chwilę wzrok i poczuć nordycki chłód. Jednak na uznanie zasługują nie tylko grafiki, ale ogólna strona wizualna. Książka została wydana w bardzo estetyczny sposób, a tekst wzbogacony jest o przyciągające wzrok ozdobniki. Nie ma w nich jednak niepotrzebnej przesady – po prostu solidne, ładne wydanie.

Widać, że autor oddaje nie tylko epickie historie, ale i znaczenie symboli – mitologia staje się tłem do zrozumienia wartości, przeznaczenia, zdrady, miłości i podstępu. Ten rozbudowany przekaz, choć momentami przytłaczający, czyni książkę wyjątkowo wielowymiarową.

"Nidud, dowiedziawszy się o zniknięciu Regina, zapragnął mówić z Wölundem. Cóż mogło być przedmiotem rozmowy? Jakie pogróżki tudzież obelgi miał tym razem usłyszeć sługa? Pewne było jedynie, że pozorna dobroć włodarza szła w parze z bezwzględnością".

To lektura wymagająca, ale i fascynująca. Wciąga narracją, otula klimatem, uczy – czasem zmusza do zatrzymania się, oddechu i skupienia. Idealna dla tych, którzy chcą mitów, a nie jedynie ich popkulturowych echo.

Dla kogo?

Przede wszystkim jest to publikacja, która zachwyci miłośników mitologii (nie tylko nordyckiej). Znajdą oni w tych opowieściach echo dawnych czasów i legend, powtarzanych od tysięcy lat. Ale nie tylko! Również osoby rozmiłowanie w populturze mogą wiele zyskać dzięki poznaniu pierwowzoru. W końcu Loki, czy Thor to nie wymysł Marvela, a zasługa nordyckiej mitologii. Ten tom co prawda nie skupia się na bogach, jednak bohaterowie mają w sobie również wiele uroku (oraz pasji do wojaczki). I na końcu, książka może się też spodobać osobom, które cenią sobie fantastykę w klimatach mitologii.

Jeśli lubisz, gdy mitologia, ta pozycja jest dla Ciebie. Sięgnij po „Mity nordyckie. Bogowie” i daj się porwać opowieściom, które przetrwały wieki.

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 7 września 2025

Zanim zapomnimy o życzliwości – Toshikazu Kawaguchi

#WspółpracaRecenzencka #WydawnictwoRelacja



Seria książek Toshikazu Kawaguchiego to właśnie ta, która sprawiła, że zakochałam się w literaturze azjatyckiej. Jej subtelność, głębia emocji i sposób ukazywania codziennych chwil w zupełnie nowym świetle otworzyły przede mną drzwi do literackiego świata, który wcześniej był mi nieznany. „Zanim zapomnimy o życzliwości” to piąty tom tej serii, który ponownie przenosi nas do magicznej kawiarni w Tokio, gdzie czas płynie inaczej, a filiżanka kawy staje się mostem do przeszłości.


W tej części czworo nowych gości odwiedza kawiarnię, każdy z nich z innym powodem: chłopiec pragnie naprawić relacje swoich rozwodzących się rodziców, matka nie zdążyła nadać imienia swojemu dziecku, ojciec nie potrafi pogodzić się z wyborem córki, a kobieta żałuje, że nie wręczyła walentynkowego upominku. Wszyscy szukają ukojenia, nadziei i szansy na to, by ruszyć dalej.

Już wcześniej narzekałam na zgrany motyw i powtarzanie tego samego pomysłu. Nie inaczej jest i tym razem. Dlatego mnie samą zaskoczyło, że nadal czerpię z tej fabuły tyle przyjemności i wiele wzruszeń. Kawaguchi potrafi wciąż zaskakiwać świeżością emocji, mimo że formuła pozostaje niezmienna.

Najbardziej pomysłowe jest pierwsze spotkanie. Pod tym względem książka inaczej podchodzi do głównej koncepcji. Reszta tekstów zasadniczo powiela schemat, ale nie wpływa to negatywnie na poziom emocji. Teksty są nadal niesamowicie wzruszające, szczególnie przejęłam się podczas tekstu dotyczącego imienia dziecka. Interesująco też zaprezentowano kwestię zazdrości, która ukształtowała losy ostatniej bohaterki.

To, co uważam za minus, to nieustające powtarzanie zasad w każdym tekście. I nie tylko w dialogach, bo to ma sens przy nowych bohaterach, ale też w opisach. Na tym etapie serii nie jest to już niezbędne. Wcześniej podkreślało surowy klimat opowieści, teraz staje się powoli nurzące.

Zabrakło mi też większego udziału głównych bohaterów. Chciałabym, żeby ich losy zostały pchnięte bardziej do przodu. Nie ma też jakiegoś znaczącego zamknięcia. Książka kończy się nagle, po prostu urywa po zakończeniu spotkania ostatniej bohaterki.


Bez zmian pozostaje za to urok narracji. Nie mamy tutaj zbędnych ozdobników, czy wydumanych określeń. Lekko surowa, budząca emocje, ale nimi nie epatująca. Kawaguchi potrafi przekazać głębokie uczucia w prostych słowach, co sprawia, że każda historia jest autentyczna i poruszająca.

Może trochę narzekam, chociaż książka naprawdę mi się podobała, to jednak mam wrażenie, że powoli seria staje się zbyt przewidywalna. Większość bohaterów spotyka się z osobami, które zmarły, a oni mają coś do załatwienia. Pomysł ciekawy, ale na tym etapie serii koncepcja mogłaby się rozwinąć. Gdyby kilka tomów wydać w formie jednego, w zasadzie nie dałoby się zauważyć, że tekst miał być podzielony. Tak, mam ogromny sentyment do serii, ale dostrzegam też jej powtarzalność i liczę na coś więcej…

Na plus, bez zmian, klimat i opowiadania, które każą się zastanowić nad życiem. Czy przypadkiem nie odkładamy czegoś ważnego na przyszłość, która może nie nadejść? Kawaguchi zmusza nas do refleksji nad tym, co naprawdę liczy się w życiu i czy nie warto działać tu i teraz.

Podsumowując: „Zanim zapomnimy o życzliwości” to książka, która mimo pewnej przewidywalności nadal potrafi wzruszyć i skłonić do refleksji. Choć formuła zaczyna się powtarzać, emocje i przesłanie pozostają silne.

Jeśli lubisz książki, które poruszają serce i skłaniają do przemyśleń, ta pozycja z pewnością Cię nie zawiedzie. A Ty, czy masz w swoim życiu coś, co odkładasz na później, myśląc, że zawsze będzie czas? Może warto sięgnąć po tę książkę i zastanowić się, czy nie pora już działać?

Dominika Róg-Górecka

sobota, 6 września 2025

Ogień na wodzie – Jone Dover

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie



Fantasy ma to do siebie, że nigdy się nie starzeje. Możesz przeczytać setki książek, obejrzeć dziesiątki seriali i zagrać w niezliczone gry, a i tak gdzieś w głowie zostaje ten znajomy dreszcz – miecze, magia, mroczne krainy i bohater, który stoi samotnie przeciwko całemu złu świata. To trochę jak powrót do ulubionego smaku dzieciństwa: niby znasz go na pamięć, a i tak cieszy jak za pierwszym razem. „Ogień na wodzie” daje dokładnie to uczucie – to fantastyka, do której chce się wracać.


„Ogień na wodzie” to druga część serii Lone Wolf autorstwa Joe Devera – klasyka interaktywnej literatury fantasy, w której to czytelnik decyduje o krokach głównego bohatera. Wilk wyrusza, by zdobyć legendarny Sommerswerd – Słoneczny Miecz, który może ocalić Sommerlund przed mroczną inwazją. Na morzu czają się zdradzieckie fale, a na pokładzie – zdrajca. Czy podołasz wyzwaniu?

Seria Lone Wolf to kwintesencja gatunku: fantasy napędzane Twoimi decyzjami, a także rosnącym zestawem zdolności. Autor pozwala Ci wybrać Dyscypliny Kai, które determinują Twój styl gry – i to właśnie sprawia, że każdy czytelnik przeżywa tę historię nieco inaczej. Choć fabuła ma określony kierunek, to droga, którą docierasz do celu, bywa zaskakująco różnorodna.

Mechanika tej serii jest prosta, a jednocześnie bardzo satysfakcjonująca. W pierwszym tomie wybraliśmy kilka zdolności zwanych Dyscyplinami Kai – mogą to być np. Szósty Zmysł, Leczenie czy Śledzenie. Każda z nich wpływa na to, jak bohater poradzi sobie w danej sytuacji, a więc wybór naprawdę ma znaczenie. Do tego dochodzą dwa podstawowe współczynniki: Umiejętność Bojowa oraz Wytrzymałość, które określają nasze szanse w walce i odporność na obrażenia. Gdy spotkamy przeciwnika, korzystamy z tabeli walki – sumujemy swoją Umiejętność z losowo wylosowaną cyfrą (od 0 do 9), porównujemy z wynikiem przeciwnika i sprawdzamy efekt w tabeli. Dzięki temu każda potyczka jest dynamiczna, a losowość dodaje nutę nieprzewidywalności. W „Ogniu na wodzie” dochodzi jeszcze element kontynuacji – jeśli ukończyło się pierwszy tom, zaczynamy grę bogatsi o jedną nową Dyscyplinę i z lepszym ekwipunkiem, co sprawia, że naprawdę czuć rozwój postaci.

I właśnie – tym razem przygoda jest jeszcze bardziej dynamiczna. Przemierzasz nie tylko zdradliwe szlaki, ale także walczysz o przetrwanie na morzu. Tajemniczy wróg dybie na Twoje życie – a od Ciebie zależy, czy zdołasz ustalić, kto nim jest i powstrzymać go w porę.

Klimat? Klasyczne fantasy pełną gębą, dalej krwiste, mroczne i epickie – dokładnie jak w poprzednim tomie, tylko odrobinę bardziej podkręcone. Gdyby magia miała zapach, ściany tej opowieści pachniałyby stęchłym pergaminem, staliźnę ciemności i odrobiną soli morskiej.

Jedyne, co mnie nieco uwiera – to nadmiar losowości. Wiele wydarzeń zależy od wyniku rzutu kością, niezależnego od naszych umiejętności, czy decyzji. Śledzenie alternatywnych ścieżek fabularnych staje się trudniejsze, bo muszę pamiętać nie tyle, co postanowiłam, ile co wyrzuciłam na kostce.

Za to plusem jest rozwój postaci – od poprzedniej części nasz bohater nauczył się nowej zdolności (którą to my sami wybieramy!). Czuć progres, czuć, że Wilk dojrzewa – a to wciąga jeszcze bardziej, bo nie grasz tą samą postacią, lecz kimś, kto się zmienia.

Wydanie prezentuje się zachwycająco. Cudowna okładka, która podkreśla klimat rozgrywki. Ilustracje w treści stylowe i pasują do opowieści. Z kolei mapka ukryta za obwolutą pomaga zorientować się w trasie naszej przygody.

Podsumowując: „Ogień na wodzie” to klasyczne fantasy w interaktywnej formie, które z każdą decyzją i kolejnym paragrafem rozbudza adrenalinę. Jest dynamiczne, pełne nieoczekiwanych zwrotów, morskiego wiatru i zdradliwych fal. I do samego końca nie możesz być pewien... czy podołasz.

Dominika Róg-Górecka

wtorek, 2 września 2025

Kobieta, która oszukała świat – Nick Toscano, Beau Donelly

#WspółpracaRecenzencka #Filia 


Coraz częściej zamiast lekarza szukamy odpowiedzi w internecie – blogi, social media, wellness-guru wszelakiej maści. To kuszące: szybka porcja motywacji, przepis na życie… i nagle dieta ajurwedyjska ma leczyć raka lepiej niż onkolog. Brzmi groźnie? No właśnie – zagrożenie jest realne: pseudonauka może zrobić więcej szkody niż pożytku.


Autorzy – Nick Toscano i Beau Donelly – krok po kroku demontują mit Belle Gibson, która twierdziła, że pokonała raka różnymi dietami i terapiami alternatywnymi, promując aplikację i książkę kulinarną The Whole Pantry, część dochodów obiecując przekazać na cele charytatywne. Kłamstwa wyszły na jaw dzięki śledztwu dziennikarskiemu w 2015 roku. Sąd dwa lata później ukarał ją grzywną, której do dziś nie zapłaciła. To jedna z największych afer wellnessu, która pokazała, jak łatwo zmanipulować odbiorców w czasach social mediów.

Do tej pory nie słyszałam o Belle Gibson, dlatego ten tytuł wydał mi się niesamowicie ciekawy – ot, świat wellnessu w pigułce. Z książki dowiedziałam się też o mechanizmach manipulacji, wpływie mediów i sile autorytetu.


Autorzy nie ograniczają się do samego oszustwa — rozciągają temat na cały przemysł wellness, fake newsy, grę emocjami chorych, rolę tech-firm, brak weryfikacji i pokusy szybkiego zarobku. Trochę przez to wątek Belle został poszatkowany – momentami gubiłam tempo narracji. Ale z drugiej strony – dzięki temu poznałam historię wellnessu, jako fenomenu kulturowego i biznesowego. Dla mnie to przede wszystkim plus – bo o ile sama Belle mnie wciągnęła, to szerokie ujęcie tematu pozwoliło zrozumieć spojrzeć na zagadnienie z dystansu.

Narracja? Rewelacyjna. Książkę czytałam z większym napięciem niż niejeden kryminał – serio, nie mogłam się oderwać. Styl jest lekki, obrazowy, a autorzy potrafią wciągnąć w dramat i groteskę tej historii jednym zdaniem. Dociekliwi, ale z dystansem i takim lekko ironicznym tonem – idealnie to pasuje do tematu.

W książce znajdziemy mnóstwo wywiadów – zarówno osób oszukanych, dziennikarzy, ekspertów, jak i wpisów z mediów społecznościowych. Czasem miałam jednak poczucie „nadmiaru emocji”: relacje osób chorych, które uwierzyły, były mocne i potrzebne – pokazują jak naprawdę wygląda dramat – ale momentami przytłaczało mnie powtarzanie tej samej, okropnej prawdy: o cierpieniu, nadziei i oszustwie.

Podczas lektury łapałam się też na tym, że traktuję tę historię jako coś więcej niż opowieść o jednym spektakularnym kłamstwie. To obraz całej ery wellnessu – epoki, w której sprzedaje się nie tylko produkty, ale i iluzje. Autorzy świetnie pokazują, że winna nie jest tylko Belle – ale także ci, którzy bezrefleksyjnie ją wspierali.

Jest tu też ważny wątek odpowiedzialności mediów, wydawców czy nawet Apple’a, którzy bez weryfikacji promowali projekt Belle. To otwiera oczy na mechanizmy promocji i pozwala z dystansem spojrzeć na to, jak powstają współczesne autorytety. I w zakresie tych wątków czułam pewien niedosyt. Miałam wrażenie, że sam proces sądowy został omówiony zbyt emocjonalnie, przez co ciężko było mi skupić się na wyroku wobec wszystkich zaangażowanych podmiotów.

Podsumowując: plusy to wciągająca narracja, szeroki kontekst kulturowo-społeczny, bogactwo materiałów źródłowych i niebanalne spojrzenie na fenomen wellness. Zdecydowanie warto sięgnąć po ten tytuł!

Jeśli chcesz zrozumieć, jak łatwo można zostać zmanipulowanym przez atrakcyjną historię wellnessu – sięgnij po tę książkę. Świetnie napisana, wciągająca, ale też potrzebna – jak kawa bez cukru: mocna, ostra i – miejmy nadzieję – oczyszczająca. Ciekawa? To łap egzemplarz i daj znać, co myślisz!

Dominika Róg-Górecka

niedziela, 24 sierpnia 2025

OOBE. Życie realnym mitem – Robert Noble

 #Reklama




OOBE, czyli doświadczenie wyjścia poza ciało, od zawsze brzmiało dla mnie jak coś z pogranicza science fiction i mistycznych opowieści. Kojarzyło mi się z medytacją, snem świadomym, może nawet trochę z magią. Dlatego kiedy sięgnęłam po książkę Roberta Nobla, spodziewałam się poradnika – takiego przewodnika krok po kroku, który powie mi, jak wejść w ten stan, co zrobić, by spróbować go na własnej skórze. Tymczasem już po kilku stronach zdałam sobie sprawę, że to nie jest ten rodzaj lektury.


Moim oczom ukazały się dialogi, luźne rozmowy, fragmenty wspomnień. Najpierw pomyślałam: „aha, czyli powieść”. Ale szybko wyszło na jaw, że prawda leży gdzieś pośrodku. To relacja z drogi autora – kawałek jego świata, zaproszenie do krainy Czarowników, którzy pojawiają się i znikają, jakby funkcjonowali na granicy jawy i snu. I nie jest to ani początek, ani koniec – raczej środek podróży. Tylko że ja, jako czytelniczka, zostałam wciągnięta w ten nurt bez mapy i trochę brakowało mi tego pierwszego kroku, prostego wytłumaczenia „od czego to się zaczęło”.

Same opowieści są tak nieprawdopodobne, że często musiałam przerywać i zadawać sobie pytanie: „czy to się mogło wydarzyć naprawdę?”. Czułam jednocześnie fascynację i sceptycyzm. Z jednej strony coś w środku mówiło mi: „daj się ponieść, potraktuj to jako opowieść, a nie dokument”, a z drugiej – trudno było mi powstrzymać zdroworozsądkowe pytania. I właśnie to balansowanie między niedowierzaniem a zaciekawieniem sprawiło, że książka działała na mnie jak magnes. Choć nie jestem pewna, czy wierzę w te wszystkie doświadczenia, poczułam, że temat zasiał we mnie ziarnko – i chętnie sięgnę po kolejne książki Nobla, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi ta droga.


"Nie dostrzegał, że samo pragnienie nie wystarczy. Że nie wystarczy ruszyć w świat na ślepo, bez planu, bez przygotowania, bez świadomości konsekwencji. Dostał od Ducha dar. Dwoje Czarowników poprowadziło go przez tę podróż, otoczyło ochroną, pokazało rzeczy, które mogłyby na zawsze zmienić jego postrzeganie rzeczywistości".

Najbardziej poruszył mnie fragment napisany przez Cris. Jej głos był inny – bardziej konkretny, bardziej namacalny. Miałam wrażenie, że z jej relacji biła autentyczność, której momentami brakowało w opowieściach autora. Było w tym coś czystego, intensywnego, niemal elektrycznego. Czytałam i miałam gęsią skórkę, a jednocześnie ciągle czułam niedosyt – zwłaszcza, że ich relacja w książce jest tylko zaznaczona, jakby między wierszami. Wiemy, że są razem, ale prawie nic poza tym. Brakowało mi tego osobistego wymiaru, szczegółów, które mogłyby nadać całości jeszcze większej głębi.

Sama narracja ma w sobie coś hipnotycznego. Raz po raz pojawiają się sceny, które wciągają i zaskakują, czasem wręcz odcinają się nagle, jakby ktoś urwał opowieść w połowie zdania. Było to momentami frustrujące – chciałam wiedzieć, co dalej, szczególnie podczas spotkania z Celestyną, które kończy się bez puenty. Ale mimo tego, książkę czyta się lekko i szybko, a klimat wciąga od pierwszej do ostatniej strony.


Moje odczucie po lekturze jest takie, że to nie jest książka, którą można jednoznacznie zaklasyfikować. Nie traktuję jej jak poradnika ani jak powieści. To raczej zapis drogi, notatki z podróży po innej rzeczywistości. Z jednej strony – fascynujące, z drugiej – czasem nużące swoją fragmentarycznością. Ale jako całość? Zostaje w głowie. Nawet teraz, kilka dni po lekturze, przyłapuję się na tym, że wracam myślami do niektórych opisów i zastanawiam się: „a co jeśli to wszystko jest możliwe?”.

"To, co zaczyna się jako poszukiwanie, staje się odkrywaniem samego siebie i głębokiej prawdy o istnieniu. Życie jest największym z mitów, a my jesteśmy jego twórcami".

Podoba mi się, że książka zostawia przestrzeń na własne interpretacje. Nie podaje gotowych odpowiedzi, nie stara się nikogo przekonać. Raczej otwiera drzwi i mówi: „chcesz, to zajrzyj, ale decyzja należy do ciebie”. I chyba właśnie to w niej cenię najbardziej.

Dla mnie „OOBE. Życie realnym mitem” to lektura, którą czyta się na granicy dwóch światów – tego codziennego i tego, który istnieje gdzieś obok. Nie wiem, na ile wierzę w tę drugą stronę, ale wiem, że książka skutecznie obudziła moją ciekawość. I choć miała swoje braki, to ostatecznie dała mi coś więcej – poczucie, że rzeczywistość może być dużo szersza, niż zwykle ją widzimy.

Czy mam ochotę na więcej? Tak. Czy uwierzyłam we wszystko? Nie. Ale czy było warto? Zdecydowanie tak.

Recenzja w ramach współpracy z portalem nakanapie.pl.

Dominika Róg-Górecka

czwartek, 21 sierpnia 2025

Ucieczka przed mrokiem – Joe Dever

#WspółpracaRecenzencka #BlackMonk #NaKanapie


Gry paragrafowe to prawdziwa magia – coś pomiędzy klasyczną powieścią a sesją RPG. Czytasz, podejmujesz decyzje i od razu czujesz ich konsekwencje. To taki literacki eksperyment, który sprawia, że czytelnik staje się jednocześnie graczem. „Ucieczka z mroku” doskonale pokazuje, jak duży potencjał ma ta forma i że wciąż potrafi wciągnąć równie mocno, co tradycyjna książka.


Fabuła jest prosta, ale angażująca. Jako ostatni ocalały z klasztoru Zakonu Kai musimy dotrzeć do stolicy Sommerlundu i ostrzec króla przed napaścią Mrocznych Władców. Brzmi jak misja samobójcza? Trochę tak, bo po drodze czają się pułapki, zdrady i stwory wyciągnięte prosto z mrocznych bestiariuszy. Każda decyzja może nas kosztować życie, a droga do Holmgardu nie należy do najłatwiejszych.

Mechanika gry jest czymś pomiędzy prostymi paragrafówkami w stylu „Zewu Cthulhu”, gdzie tylko wybierało się dalszą ścieżkę, a mocno skomplikowanymi systemami znanymi z cyklu „Samotnie…”. Tutaj zasady są przystępne, ale mają swoje haczyki. Trzeba pilnować, by nie nosić za dużo przedmiotów, rozstrzygać walki przy pomocy kości k10 albo generatora liczb i uważać na spadek punktów wytrzymałości. Bardzo ciekawą zasadą jest wybór Dyscyplin Kai, czyli specjalnych zdolności bohatera. To właśnie one decydują o tym, czy dany test będzie bułką z masłem, czy skończy się dramatem. Co zabawne – nie wszystkie umiejętności są równie przydatne. Podczas gdy z dwóch korzystałam bez przerwy, jednej nie użyłam ani razu. To uświadamia, że decyzje przy kreacji postaci naprawdę mają znaczenie. Do tego dochodzi jeszcze długość paragrafów – są rozbudowane, więc można się wczuć w klimat, zamiast przeskakiwać po krótkich linijkach tekstu.


Klimat „Ucieczki z mroku” to klasyczna przygoda fantasy – nieprzekombinowana, a jednocześnie bardzo wciągająca. Już od początku czuć, że to dopiero rozdział większej opowieści, w której nasz bohater zostanie wrzucony w sam środek wielkiej polityki. Świat jest przemyślany i spójny, pełen drobnych smaczków. I tylko drobiazg – jedna z nazw przeciwników tak mnie bawiła, że nie dałam rady traktować jej poważnie, więc… nadałam mu w głowie własne imię, żeby nie wytrącać się z klimatu.

Podobało mi się, że rozgałęzień fabularnych jest sporo. Jasne, często prowadzą w to samo miejsce, ale drogą, która wygląda zupełnie inaczej. To daje wrażenie swobody i zachęca do ponownego sięgania po książkę. Minusem – jeśli już się czepiać – są wybory na ślepo. Czasami trzeba było zdecydować: „idź w lewo” albo „idź w prawo”, bez jakiejkolwiek wskazówki. Lubię, gdy choć odrobina logiki kryje się w decyzjach. No i muszę przyznać, że opowieść skończyła się szybciej, niż się spodziewałam.

Ogromnym atutem wydania jest samo opracowanie książki. Twarda oprawa, mapa na obwolucie, świetne ilustracje w środku i praktyczna zakładka, bez której granie byłoby katorgą. To wszystko sprawia, że zabawa staje się czystą przyjemnością, nawet jeśli mechanika chwilami potrafi zirytować.

„Ucieczka z mroku” to klasyczna, lekka, ale bardzo wciągająca przygoda fantasy. Nie ma tu udziwnień czy kombinowania na siłę – to po prostu świetny początek epickiej sagi. Myślę, że szczególnie przypadnie do gustu fanom gatunku, którzy lubią, gdy świat jest spójny, a bohater musi walczyć o każdy krok swojego przetrwania.

Podsumowując: świetnie napisana, angażująca paragrafówka z prostą, ale satysfakcjonującą mechaniką i klimatem, w którym można się zatracić. Dla mnie była to frajda i już wiem, że sięgnę po kolejne tomy.


A jeśli macie ochotę na klasyczną fantasy w interaktywnej formie, w dodatku pięknie wydaną – „Ucieczka z mroku” będzie dla Was strzałem w dziesiątkę.

Dominika Róg-Górecka

piątek, 15 sierpnia 2025

Wyspa Kawanah – Joanna Biber

#WspółpracaRecenzencka #nakanapie #JoannaBober


Każdy z nas szuka swojej osobistej wyspy – miejsca, gdzie można zatrzymać się, odetchnąć i być w pełni sobą, z dala od gonitwy codzienności i zmartwień. „Wyspa Kawanah” obiecuje być właśnie taką przystanią, choć w gruncie rzeczy okazuje się czymś znacznie bardziej złożonym – i o wiele bardziej wciągającym.

Ta książka jest jak huragan, który usuwa wewnętrzne bariery, by ukazać smutki i cierpienia, które chodzą tuż obok, wśród znanych nam twarzy – w wujku Elwina, w każdej gwałtownej emocji i w każdej sekundy złamanym nadziei. Elwin – młody chłopak porzucony przez rodziców i pozostawiony w opiece wujka alkoholika – zaczyna jako postać ledwo trzymająca się na powierzchni. Wypadkę, traumę i wewnętrzną pustkę, którą dźwiga, eskaluje decyzja o ucieczce na tytułową wyspę, gdzie jawi się świat, w którym magia i symbolika mieszają się z realnością na szczególnie intensywnych płaszczyznach.

To zdecydowanie powieść, której nie da się czytać „na jednym wydechu”. To lektura wymagająca – odrywasz się, wracasz do fragmentów, pozwalasz historii zacząć do Ciebie mówić, zamiast po prostu połykać narrację . Granica między jawą a snem jest tu zamazana, a symbolika przenika fabułę tak głęboko, że aż trudno ją nazwać jednoznacznie fantasy czy realizmem magicznym – to opowieść niemal duchowa, psychologiczna, przesycona metaforami.



Mimo że ton tej opowieści jest refleksyjny, melancholijny i niemal duszny, dynamika wydarzeń zaskakuje – a tajemnice mnożą się, jak króliczki. Nic nie jest oczywiste, nic nie można wzięć za pewnik. Momentami czułam się, że autorka podała na tacy zbyt wiele zwrotów akcji – i jeden z nich powtórzył się chyba trzy razy… Trochę mnie to zmęczyło, choć z drugiej strony – może magia bywa chaotyczna?

Wątek miłosny? Tu czuję się nieco rozdarta. Z jednej strony przekaz jest czarujący – miłość silniejsza niż czas, piękna i ponad wszystko. Z drugiej – relacja pojawia się nagle i zostaje rzucona w wir dramatycznego kryzysu. Trudno się w to wczytać, poczuć pik emocji – to trochę jak skok na bungee bez liny, emocje są, ale jakby bez fundamentu.

Za to Mel – cóż za postać! Totalny strzał w dziesiątkę. Ma charakter, misję, świat w sobie. Śledzenie jej losu było czystą przyjemnością – kibicowałam jej ze sporą nadzieją i żywym zainteresowaniem. Jej wątek jest początkowo dość niepozorny, ale z czasem nabiera charakteru. Jednak najbardziej urzekło mnie jej podejście do życia, które nie zmienia się pomimo przeciwności losu.

Nie sposób nie wspomnieć o fantastycznej warstwie świata – wielowymiarowego, pełnego metafor i magicznych napięć. Joanna Bober naprawdę potrafi stworzyć uniwersum, które zaprasza do tańca między światem realnym a tym, który pulsuje czymś więcej niż sytuacyjnymi emocjami. A do tego – ilustracje! Klimatyczne, uzupełniają fabułę w niezwykły sposób.

Autorka wplata też trudne, prospołeczne tematy – od przemocy po problemy tożsamości, marginalizację i uzależnienia. To już jej znak rozpoznawczy i choć czasem wątki te konkurują o uwagę i tworzą uczucie przesytu, ich obecność jest istotna. Gdyby były bardziej selektywne – mogłyby dać książce jeszcze większą siłę.

Podsumowując: „Wyspa Kawanah” to podróż, która może być męcząca… ale ostatecznie fascynująca. To książka do przeżywania, nie do szybkiego rozczytania. Jeśli szukasz historii z duszą, dziwną energią, z sensem ukrytym między zdaniami – znajdziesz tu coś, co może Cię zaskoczyć, poruszyć i zostawić z emocjonalnym śladem.

Jeśli poczułaś choć cień tęsknoty za światem, który wciąga bardziej niż rzeczywistość – daj się porwać „Wyspie Kawanah”.

Dominika Róg-Górecka

Tu mnie znajdziesz

Copyright © 2018 Recenzje na widelcu
| Distributed By Gooyaabi Templates